sobota, 16 sierpnia 2014

Runaway

Maj 2013r.

James Stevens trzymał dziewczynę za nadgarstek zdecydowanie zbyt mocno, ale jaki miał wybór? Jego podopieczna nie dość, że po raz drugi w tym tygodniu uciekła, to na dodatek przyłapał ją z opakowaniem jakichś podejrzanych tabletek.
Blondynka patrzyła na mężczyznę z zadziwiającym spokojem, jedynym śladem zdradzającym jej furię były paznokcie wbijające się w środek dłoni. Nie szarpała się już, ani nie wyklinała go od najgorszych, wiedziała, że to nie ma sensu. Znała przepisy. Lądowała u dyrektora placówki wystarczająco często. W poczekalni w końcu uwolniła się od nieznośnego dotyku "tego starego perwerta".
- Co ty sobie myślisz, Bates? - Wychowawca stał nad nią, kiedy czekali aż dyrektor znajdzie dla nich chwilę czasu.
- Szczerze? Myślę, że jesteście nieudolnymi idiotami. - Wzruszyła ramionami. Nadal zaciskała dłoń na niewielkiej fiolce pełnej biało-zielonych kapsułek niewiadomego pochodzenia.
- Wyrażaj się! - Kiedy mężczyzna podniósł głos, ona ostentacyjnie udała ziewanie. Po chwili rzeczywiście ziewnęła, sama zarażając się odruchem. Zasłoniła usta wolną dłonią i poczuła na niej metaliczny zapach krwi.
"Cholera, znowu to samo." - Pomyślała, widząc cztery niewielkie rozcięcia w kształcie półksiężyców w jej wnętrzu.
- Panie Stevens? Panno Bates? - Głos sekretarki przykuł uwagę obojga. Jacks westchnęła ciężko i podniosła się z krzesła. Kiedy tylko stwierdziła, że wychowawca na nią nie patrzy, opróżniła zawartość fiolki do stanika i poprawiła koszulkę.
Piętnastolatka siedziała na kanapie u dyrektora ubrana w ubłocone adidasy, szorty i sporo za duży, wymięty t-shirt. Nie było jej w ośrodku od ponad dwudziestu godzin i nie miała zamiaru się przyznać co, ani gdzie robiła przez cały ten czas.
- Co ja mam z tobą zrobić, Bates? - Westchnął dyrektor, po tym jak wysłuchał już poirytowanego mężczyzny. Jacks zwróciła na nich uwagę dopiero po tym, jak usłyszała własne nazwisko.
Spuściła wzrok i wzruszyła ramionami. Kilka pasm uciekło z luźno spiętego koka, zasłaniając jej oczy. Wyglądała teraz bardziej jak zaniedbana dziecko, niż zbuntowana nastolatka.
"Dajcie mi spokój." Powtarzała w myślach jak mantrę, przeplataną niewyszukanymi przekleństwami.
- Pan Stevens twierdzi, że masz przy sobie jakieś tabletki. Oddaj mi je. - Dyrektor, głównie z racji swojej postury i niskiego głosu budził u wychowanków większy respekt niż "złamas", jak pieszczotliwie nazywali Stevensa.
Jacks odłożyła fiolkę na biurku. 
- Gdzie są tabletki?
- Wysypałam je po drodze, panie Stevens. - Powiedziała spokojnie, rozkładając ręce i wywracając kieszenie szortów. - Może mnie pan przeszukać, albo co pan tam chce. Wywaliłam je, niech się pan wróci, może jeszcze je pan znajdzie?
- Bates, znasz zasady. - Westchnął dyrektor, obracając fiolkę w palcach.
- Och, znam je doskonale. Zakaz wychodzenia, kompa, prace społeczne i co tam jeszcze. Mogę zmywać? Prace w ogrodzie są męczące. - Poprawiła niesforną grzywkę.
- Popracujesz w ogrodzie przez trzy dni, później zastanowimy się co z tobą zrobić. Idź do pani Pints, znajdzie Ci coś do roboty.
Dziewczyna musiała przygryźć wargę, żeby nie parsknąć śmiechem na to jak łatwo poszło jej wyłganie się z pomocy w kuchni.
- Możesz wyjść,  Jacqueline. - Usłyszała.
- Zapomnieli mnie panowie jeszcze postraszyć policją i przeszukaniem? - Zauważyła, czym omal nie wyprowadziła z równowagi wychowawcy. Zniknęła z gabinetu nim zdążył cokolwiek jej powiedzieć.

Zdawało się, że niewielki pokój na drugim piętrze był niezamieszkany. Zasłony wpuszczały do środka tylko wąską smugę światła, padającą na biurko. Pod przeciwległą ścianą, na łóżku coś się poruszyło.
- C? Śpisz? - Jacks zapukała w uchylone drzwi i weszła do środka słysząc cichy pomruk. - Mam coś dla ciebie.  - Przysiadła na podłodze, obok łóżka i odsunęła ostrożnie koc pod którym ukrywała się równie jasna czupryna.
- Długo cię nie było... - Zauważył Cecil, przecierając oczy i spoglądając na swoją bliźniaczkę z mieszaniną irytacji i zdumienia.
- Złamas mnie przyłapał. - Szepnęła. - Schowaj to dobrze, bo może chcieć przeszukać twój pokój. - Wyciągnęła z kieszeni garść kapsułek.
- Już tu był. - Chłopak od razu połknął jedną z nich, a siostra podała mu butelkę wody stojącą na podłodze.
- I tak bądź ostrożny.  Wiesz, że jest nadgorliwy. - Przewróciła oczami.
- Jesteś pewna, że to w ogóle działa? Nie czuję, jakby to dawało cokolwiek...
- Musisz dać im czas. Czytałam o tym i podobno antydepresanty działają dopiero po dwóch tygodniach, a po miesiącu, dwóch widać jakąkolwiek różnicę. - Przeczesała palcami przydługie włosy brata.
- I co? Masz zamiar tak je załatwiać na boku przez tyle czasu?
- Zobaczymy. Nie dam im przecież wysłać cię do innego bidula tylko dlatego, że u nas psycholog jest ślepym idiotą. - Oparła się o łóżko i westchnęła ciężko. Przez ostatnie pięć godzin pielęgnowała rabatki wokół ośrodka, z Heather, tą napuszoną idiotką dla której liczy się tylko imprezowanie. Miała serdecznie dość tego wszystkiego i liczyła na chwilę odpoczynku.
- A jak się dowiedzą i odeślą ciebie do poprawczaka? Czy czegoś takiego?
- Spróbują tylko, a opowiem wszystkim o tym jak cię tu traktują. Cholera, nagram ich i wyślę do jakiegoś brukowca, żeby mieli kłopoty. Mam ich gdzieś. Serio.
Przez chwilę oboje siedzieli w ciemności, każde pogrążone we własnych obawach. Dopiero po jakiejś pół godziny Jacks zaświeciła lampkę i usiadła przy biurku, żeby poczytać. Cecil popołudniami zwykle odzyskiwał nieco energii, ale przez ostatnie dwa dni nie miał dostępu do leków i nie miał ochoty na nic, poza cichym towarzystwem siostry. 



***
- Cześć, idioto. - Włączyłam głośnik, niosąc telefon do garderoby Kitty i pozbywając się gorsetu.
- Długa noc? - Spytał.
- Właściwie to nie. Nie odbierałam bo byłam w mieszkaniu klienta. - Odparłam, biorąc kilka głębokich oddechów. - Masz moje rzeczy?
- Właśnie do ciebie jadę. Od razu wziąłem kilka swoich drobiazgów, no wiesz, na weekend. Tradycyjnie u ciebie dwie godziny przed alarmem?
Potakiwałam i rozglądałam się w poszukiwaniu kosza na pranie. Wrzuciłam do niego niemal wszystko co miałam na sobie, po czym nago przespacerowałam się do drugiej połowy mieszkania. Mojej.
Korzystałam z tego, że ktoś przerobił kiedyś dwa mieszkania na mieszkanie studenckie i mogłam w spokoju rozdzielić część mieszkalną od... zawodowej.
W tej drugiej znajdowała się tylko garderoba, spory salon, łazienka i sypialnia. Mogłam zamknąć całość na klucz i nie myśleć o niej poza godzinami pracy. Tam mieszkała wyłącznie Kitty. Wszystkie jej kosmetyki, ubrania, nawet lokówki nie miały prawa znaleźć się u mnie.
Wciągnęłam na siebie wygodną bieliznę i koszulkę, po czym rozwaliłam się na kanapie przed telewizorem.
- Był duży dym o to, że wyszłam? - Zapytałam, włączając telewizor i od razu wyciszając go.
- Eee, właściwie to nie? Zaraz po tobie weszły inne dziewczyny, goście byli pijani i rozochoceni, twarze to ostatnie co obczajali. - Opowiadał. Spodziewałam się tego. Sygnał w telefonie podpowiadał, że ktoś wypisuje do mnie wiadomości.
- Bets chce mnie opieprzyć. Oddzwaniać do ciebie, czy jesteś już blisko?
- Zaraz będę i jak nie skończysz z nią rozmawiać nim przyjadę, to ja opieprzę ją. - Westchnął.
- Jak kupisz nam na dole jakąś niedorzecznie kaloryczną kawę i ciacho to oddam ci kasę. Tylko nie marchewkowe! - Rzuciłam jeszcze, nim się rozłączył i przeciągnęłam się leniwie, wybierając kolejny numer.







3 komentarze:

  1. wow wow długość taka długa uszanowanko smuteg taki smutegowy wow wow

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jaki tam smuteg, skądś musieli wyrosnąć na takich głupków :D

      Usuń
  2. Ale kochana siostra z niej :D

    OdpowiedzUsuń

Szablon wykonała Sasame Ka dla Zaczarowane Szablony