niedziela, 31 sierpnia 2014

Deep breath.

"Spóźnię się. Wszystko w porządku. Złapać taksę graniczy z cudem. Jadę rowerem. Buziaki"
Zerknęłam na SMS od Cecila, po raz kolejny, kiedy krzątałam się po mieszkaniu. Wszystko było gotowe na nasz weekend, zrobiłam zapasy piwa i chipsów, opłaciłam nawet netflixa, żebyśmy mieli co oglądać przez całą noc. Plan był prosty - zasunąć zasłony i zupełnie ignorować resztę kraju. Nigdy nie braliśmy w tym udziału i nie mieliśmy zamiaru tego zmieniać.
Spojrzałam na zegarek. Była szesnasta. Dla jednych, ostatnia chwila by użyć wolności, dla innych zaczynał się czas barykadowania się we własnych domach. Wyjrzałam przez okno w kuchni widząc kilka osób w maskach chodzących już po ulicach i przypominających swą obecnością, że kończy się nam czas.
Pukanie do drzwi wyrwało mnie z zamyślenia, w pośpiechu otworzyłam drzwi, spodziewając się za nimi brata. Na widok Bryce'a chciałam zatrzasnąć je z całej siły, ale mężczyzna był szybszy i odepchnął mnie wgłąb przedpokoju. Za nim weszło dwóch innych w kominiarkach.
- Jak tam przygotowania, kotku? - Na jego twarzy pojawił się ten sam obrzydliwy uśmiech, który zapamiętałam z ostatniego starcia.
- Wyjdźcie, natychmiast! - Podniosłam głos, spanikowana.
- Nie przyjmiesz nas na wieczór? No wiesz? Nie sądziłem, że takie jak ty mogą odmawiać...
Szarpnął mną, rzucił na podłogę i uderzył w tył głowy czymś tępym. Jęknęłam głośno, nie tracąc przytomności. Któryś z nich pociągnął mnie mocno za włosy. Zdawało się, że wyrwie mi je wraz ze skalpem. Usłyszałam krzyk, ale nie zdawałam sobie sprawy, że dobywa się ze mnie.
- Uciszcie ją.
Kolejne uderzenie.

Odzyskałam przytomność leżąc na lodowatej posadzce i nie mogąc poruszyć się ani o cal. Miałam potworne mdłości i zawroty głowy, chwilę zajęło mi zorientowanie się, że leżę w niewielkim pomieszczeniu, nago nie licząc krępujących mnie sznurów i taśmy na ustach.
Szarpałam się gwałtownie, ale jak ryba wyrzucona na brzeg, mogłam jedynie komplikować nieuchronny los.
"Nie, nie, nie..." - Myślałam gorączkowo, usiłując wyszarpać choćby jedną rękę z ciasnych więzów. Czułam w dłoniach coraz silniejsze mrowienie, w końcu zdrętwiały tak mocno, że musiałam powstrzymać swoje wysiłki.
- Obudziła się. - Ktoś zaszedł mnie od tyłu, po czym z łatwością podniósł, tak bym stała.
- Nie, błagam, tylko nie... - Usiłowałam jęczeć, ale mężczyzna nie miał szans nic zrozumieć. Z resztą, nawet nie usiłował.
Pchnął mnie przez drzwi, po czym zaciągnął na jakiś drewniany podest i zmusił bym uklękła. Zacisnął sznury i przewiązał dłonie do stóp tak, bym nie mogła ruszyć się z tej pozycji.
Było mi coraz bardziej niedobrze, musiałam walczyć, żeby nie zemdleć. Tylko po co? Nie lepiej byłoby mi umrzeć ze strachu już teraz?
Nie wiem ile czasu spędziłam z napastnikiem stojącym tuż za mną. Miejsca, w które wpijał się sznur bolały coraz bardziej.
Dźwięki kroków, rozmów dochodziły zza parawanu, przed którym klęczałam.
"Nowi Ojcowie Założyciele..." Zdołałam wyłapać jedynie z chaosu słów, jaki do mnie docierał. Czułam narastającą panikę, która w żaden sposób nie mogła znaleźć ujścia. Później wszystko działo się tak szybko - Zasłona opadła, otoczyła mnie szóstka ludzi wśród których rozpoznałam Northmana i Graya.
Nie poczułam bólu w sposób, jaki spodziewałabym się tego widząc jak cienki sztylet wbija się w moje ciało. Szok sprawiał, że to wszystko było zbyt odrealnione, bym mogła to poczuć. Dopiero gorąca krew, wypływająca spod moich żeber i kolejne dźgnięcia doprowadziły mnie do krzyku, aż w końcu utraty przytomności.
Ciemność nie była jednak obca, ani straszna. Wolałam oddać się jej jak najprędzej, byle uciec od rzeczywistości, której nie potrafiłam wytrzymać.

sobota, 30 sierpnia 2014

Bruises

Bałam się. Strach zawsze towarzyszył mi przez kilka dni po tym, jak ktoś naruszył moje granice. Dlatego wolałam spędzić noc poprzedzającą czystkę w towarzystwie brata, przynajmniej przez chwilę. Spotkaliśmy się w Operze, żartowaliśmy, wypiłam dwa drinki, aż w końcu klienci napływali w takiej ilości, że postanowiłam pozwolić mu pracować i wrócić do domu taksówką.
Przez cały ten czas nie zerkałam na telefon, dopiero na tylnym siedzeniu zauważyłam, że znów dzwonił Gabriel.
W trakcie naszej ostatniej rozmowy dość otwarcie próbowałam go zbyć, ale to nie był facet, któremu można było po prostu odmówić. Poza tym potrafił być bardzo przekonujący, jeśli tego chciał. Cholera, po prostu miałam na niego ochotę. Ja, Jacqueline ubrana w proste jeansy, koszulkę, z luźnym kokiem związanym gumką i ze skromnym, kryjącym makijażem miałam ochotę na klienta. Coś było mocno nie tak.
- Przepraszam, zmieniamy trasę. - Powiedziałam taksówkarzowi, podając mu adres apartamentowca.
Nie chciałam stracić klienta. Przecież nie jechałam tam go przelecieć, to nie wchodziło w grę. Nie mogłam zmienić zdania, ani pokazać mu się w tym stanie. Sądziłam po prostu że rozmowa na żywo przekona go, że zależy mi na kontakcie z nim. Nie miałam zamiaru pójść w odstawkę. To wszystko.
- Halo? - Wybrałam jego numer, odebrał dość szybko.  - Dzwoniłeś... - Zaczęłam spokojnie.
- Nie odbierałaś.  - Zauważył.
- Byłam zajęta.
- Kim? - Dopytywał, bardziej prowokująco niż z ciekawości.
- Chciałeś rozmawiać? - Zignorowałam jego pytanie.
- Rozmawiać? Też.
Sukinsyn. Można było niemal usłyszeć jak uśmiecha się do siebie.
- Zjedź na dół. - Stwierdziłam.
- Po co?
- Chcesz rozmawiać? Zjedź na dół, czekam przy portierni.
- Zaraz, jesteś u mnie?
- Nie, czekam przy portierni zajazdu u Pani Jackson...? - Ironizowałam. - Tak, czekam na ciebie.
Rozłączyłam się, nie chcąc przeciągać tej bezsensownej wymiany zdań.
"Co ty do cholery wyprawiasz, Jacks?"
Złość, strach, kilka drinków i chłód miasta, który nie opuszczał mnie ani na chwilę, postanowiłam zrzucić odpowiedzialność za swoje zachowanie na wszystko wokół, byle nie siebie. Sekundy przeciągały się w nieskończoność, a mózg postanowił zasugerować mi ucieczkę co sił w nogach. Kiedy już uwierzyłam, że to dobre rozwiązanie drzwi windy rozsunęły się i wyszedł z niej Gabriel.
Sam musiał być po kilku głębszych, jego włosy były w nieładzie, nie miał marynarki ani krawata. Niezbyt skutecznie ukrywał zaskoczenie moją wizytą.
- Wstąpisz na chwilę? - Zapytał, obejmując mnie ramieniem.
- Posłuchaj, Gabriel. Jestem tu tylko przejazdem... - Pokręciłam głową, ale on już prowadził mnie do windy. Nie chciałam robić scen przy ochronie budynku.
- Opowiesz mi wszystko przy drinku.

Opuszki palców mężczyzny wodziły po moich plecach, co rusz zatrzymując się w bardziej wrażliwych fragmentach skóry. Był jak zafascynowany śladami, jakie pozostawili po sobie napastnicy. Musiałam walczyć ze sobą, żeby pokazać mu się w tym stanie i, żeby się nie rozpłakać, gdy on traktował mnie z taką niewymuszoną czułością.
- Kto...? - Zapytał, ale pokręciłam głową.
- Już wiesz, czemu Cię zbywałam. - Wzięłam głęboki oddech, bezskutecznie zmuszając mięśnie do rozluźnienia.
- Nie zmieniłaś zdania w sprawie czystki?
- Jeśli nie odbije mi jak dziś i nie przyjadę tu w środku nocy to nie, nie licz na to.

. . .

Kiedy zgodziłem się pomóc w przygotowaniu potraw, nie spodziewałem się, że będzie to wymagać takiego nakładu pracy. Adam obudził mnie o ósmej i nakreślił zakres moich obowiązków.
- Janet przyjdzie o pierwszej, o ile się nie spóźni - zapowiedział. - Postaraj się do tej pory jak najwięcej zrobić. Nie zapominaj, że gotujemy dla sześćdziesięciu kilku osób.
- Ciężko byłoby nie pamiętać - odparłem, spoglądając na znaczną ilość papryki w kartonowym pudełku.
Sądziłem, że gdy Marceline wstanie, przyjedzie do kuchni i będzie się przyglądała, jak kroję warzywa, gotuję makaron i smażę mięso. Ona jednak nie odstępowała Adama na krok. Jemu najwyraźniej to nie przeszkadzało. Gdy przerwałem na chwilę przygotowywanie posiłków, aby zorientować się, co robi moja córka, usłyszałem, jak Adam opowiada jej o historii. Uśmiechnąłem się do siebie i, nie chcąc im przeszkadzać, wróciłem do gotowania.
Janet przyszła punktualnie.
- A gdzie twój brat? - spytałem.
- Jeszcze w szkole - odparła, ściągając wiosenny płaszczyk. - Ale nie martw się, przyjdzie za godzinę. Przynajmniej mam taką nadzieję - dodała już po wejściu do kuchni. Z dalszej rozmowy dowiedziałem się, że dwudziestoparolatka od dawna sama opiekuje się bratem. Jak to eufemistycznie określiła, na rodziców nigdy nie mogli liczyć.
Już o szesnastej jedzenie było gotowe. Kanapki na śniadanie postanowiliśmy jednak zacząć robić nad ranem, aby były świeże.
Nieco później zaczęli się zbierać goście Adama. On i Charlie sprawdzali ich dokumenty ze względów bezpieczeństwa. Isaac oprowadzał małe grupki ludzi po domu, wyjaśniając im, gdzie jest łazienka i miejsce do spania, oraz gdzie mogą zrobić sobie herbatę. Ethan kręcił się między pokojami bez wyraźnego celu. Reszta przyjaciół Adama, których jeszcze nie znałem z imienia, wykonywała przydzielone im zadania.
- Masz pozdrowienia od brata - zwrócił się do mnie mężczyzna w kwiecistej koszuli.
- Dzięki - odparłem zaskoczony. Nie spodziewałem się, że mój brat zna tych ludzi.
Kilka minut po siedemnastej, gdy wszyscy już się zebrali, Adam, mimo że do rozpoczęcia Nocy Oczyszczenia pozostawały jeszcze dwie godziny, zamknął dom i włączył zabezpieczenia. Janet stwierdziła, że to już pora podgrzać zupę cebulową. Gdy wstawiałem garnki na kuchenkę, podszedł do mnie mój uczeń.
- Nie wiedziałem, że pan też tu będzie, panie Green - powiedział.
- Tak się złożyło - odparłem.
- Jeszcze raz dziękuję za znalezienie nam schronienia. Gdyby nie pan...
- Cieszę się, że mogłem pomóc, ale podziękowania należą się Adamowi.

piątek, 29 sierpnia 2014

Call me maybe

- Zadzwoń do niego! - Jacks ze zniecierpliwieniem złapała mój telefon i przeglądała niedawno dodane kontakty. - Jak on się nazywa?
- Nie zapisałem go nawet, daj mi spokój. - Westchnąłem, popijając podwójne espresso z whiskey. Wykrzywiało goryczą niemiłosiernie, ale nic lepiej nie stawiało mnie na nogi przed pracą.
Siedzieliśmy oboje na zapleczu Opery. Tym razem tylko ja przygotowywałem się do zarwania nocy. Jackie ukrywała pod grubą warstwą makijażu i wyjątkowo skromnych ubrań coś, co sprawiało, że nie po raz pierwszy w życiu na poważnie rozważałem morderstwo w trakcie czystki. Skończyliśmy jednak ten temat szybko i gwałtownie. Żadne z nas nie chciało dziś kłótni. Naiwnie postanowiłem wspomnieć jej więc o nocnej wyprawie zakończonej zdobyciem wizytówki nieznajomego...
- Spotykasz przystojnego gościa, on daje Ci swój numer, a ty nawet nie dzwonisz? Co za ciota. - Westchnęła głośno, a ja rzuciłem w nią ściereczką leżącą na blacie. - Tylko nie wciskaj mi, że wyglądał na heretyka! W to nie uwierzę! Żaden heteryk nie dałby ci w środku nocy numeru telefonu, nie schlebiaj sobie! - Zaśmiała się.
- Ale wyglądał na heteryka. - Westchnąłem.
Siostra posłała mi udręczone spojrzenie.
- Czekaj. Nie mogę zdecydować się, którym "raz to nie pedał" rzucić z tej okazji. - Ogłosiła w końcu. - Cecil. Oni wszyscy wyglądają na heteryków, taki masz typ. - Jęknęła.
- Jak zadzwonię, to dasz mi w spokoju dopić kawę? - Zapytałem.
- Jak zadzwonisz, to się zastanowię.
Zabrałem jej telefon i odszedłem na kilka kroków. Czując jej niecierpliwe spojrzenie stwierdziłem, że znajdę trochę spokoju w toaletach i zamknąłem za sobą drzwi, opierając się o umywalkę.
"No dalej, C. Bądź błyskotliwym dupkiem. Faceci lecą na błyskotliwych dupków, prawda?" - Zastanawiałem się gorączkowo, słysząc kolejne sygnały połączenia.
- Adam Young, słucham? - Od razu poznałem właściciela po głosie i przed oczami stanęła mi prozaiczna scena w sklepie nad ranem. To było głupie. Dzwonienie do kolesia, którego poznało się nad ranem w sklepie było niedorzeczne. Normalni ludzie tak nie robią, prawda? Kimkolwiek są.
- Hej... Tu Cecil. Twierdziłeś całkiem niedawno, że nie znam życia. - Uśmiechnąłem się do siebie. - Zastanawiałem się czy pomógłbyś mi je poznać. Zdaje się, że w tym się specjalizujesz, nie znalazłem żadnej innej informacji na wizytówce...


środa, 27 sierpnia 2014

Avant la tempête

Nie mogłem uwierzyć w to, że William postanowił się do nas przyłączyć. Podczas gdy jego córka zapoznawała się z moimi przyjaciółmi, poszliśmy do pokoju, który nazywałem swoim gabinetem. Ze wszystkich pomieszczeń w domu, właśnie to wyglądało najbardziej normalnie. Biurko, regały z książkami i dwa fotele sprawiały, że ten pokój, w przeciwieństwie do reszty, nie ział pustką.
- O co w tym wszystkim chodzi? - spytałem. Nie rozumiałem zachowania Williama. Najpierw okazuje całkowitą ignorancję, później przyjeżdża tutaj ze swoim dzieckiem, deklaruje chęć pomocy, prosi o prywatną rozmowę...
- To co powiedziałeś, dało mi do myślenia. Uważam, ze robicie coś niewyobrażalnie dobrego i chciałbym pomóc, ale prawda jest taka, że sam też potrzebuję pomocy.
Mogłem się tego spodziewać.
- Co się stało?
- Nie mogę wrócić ani do siebie, ani do rodziców. Biologiczny ojciec Marceline wysłał mi anonim, obawiam się, że będzie chciał ją odzyskać.
- Biologiczny ojciec Marceline? - Spojrzałem na niego, nie kryjąc zaskoczenia. - To znaczy, że... Och.
To znaczyło, że wszystkie docinki na temat związków z dużą różnicą wieku, jakie poczyniłem w stronę Williama przez ostatnie siedem lat, były tak bardzo nie na miejscu, aż prawie zacząłem czuć wyrzuty sumienia.
- Umiesz gotować? - spytałem. William pokiwał głową w potwierdzeniu. - No to jutro pomożesz w przygotowywaniu posiłków - zarządziłem.
- I tyle wystarczy? Gdybym wcześniej wiedział...
- Gdybyś wcześniej zapytał - przerwałem mu. - Gdybyś wcześniej miał motywację, aby zapytać. Nie pomyśl sobie, że cię o coś oskarżam - dodałem, nie chcąc znów się z nim pokłócić, szczególnie teraz, gdy go pozyskałem.
- Dziękuję, Adam. Nie wiem, co bym zrobił, gdybyś odmówił.
Uśmiechnąłem się lekko, mając nadzieję, że William nadal będzie czuł wdzięczność, gdy nadejdzie czas. On zszedł na dół, do salonu. Ja natomiast przygotowałem im miejsce do spania.
Położyli się zaraz po zakończeniu spotkania. Przechodząc obok pomieszczenia, które dla nich przeznaczyłem, usłyszałem, jak William czyta swojej córce na dobranoc moją ulubioną książkę. Usiadłem pod drzwiami i wsłuchiwałem się w jego głos. Zastanawiałem się, czy mężczyzna zdaje sobie sobie sprawę, że jest na dobrej drodze do wychowania małej rewolucjonistki.
Może nie jest taki zły, jak mi się wydawało?
William skończył czytać. Ostrożnie podniosłem się z podłogi, nie chcąc, aby zorientował się, że podsłuchiwałem, po czym poszedłem do gabinetu. Wszystko było gotowe i dopięte na ostatni guzik. Pierwszy raz od dawna nie miałem nic pilnego do roboty. Wiedziałem, że to nie potrwa długo, więc postanowiłem trochę odpocząć. Rozsiadałem się wygodnie w fotelu, otworzyłem książkę, ale nie zdążyłem nawet zacząć czytać, ponieważ zadzwonił mój telefon.

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Anonymous revolutionists.

Siedziałam na podłodze, po turecku obok mężczyzny, który mnie tu przyprowadził. Dwudziestodziewięcioletni chłopak imieniem Isaac był miły, dość cichy i chętny do pomocy. Sam zaproponował mi, bym znalazła na czas czystki schronienie w mieszkaniu Adama. W zamian za ich wdzięczność postanowiłam przyłączyć się do ich zgrupowania.
Byłam ciekawa spotkań, o których opowiadał z taką pasją i zaangażowaniem, jak o niczym innym.  Jednocześnie sprawiał wrażenie, że to miejsce jest jakimś super-tajnym stowarzyszeniem wyzwolicieli narodu amerykańskiego. Musiałam zagryzać wargi, żeby nie parsknąć śmiechem, kiedy tak to przedstawiał.
Zmieniłam nastawienie, słuchając ich niewątpliwie atrakcyjnego fizycznie przywódcy.
Mówił składnie i zdawało się, że ma nieco lepsze pojęcie o sytuacji społeczno-politycznej niż reszta ludzi z którymi spotykałam się na co dzień. Oczywiście nie miał pojęcia o kilku (najważniejszych) sprawach, ale był tylko studenciakiem pragnącym rewolucji. Ważniejszym od jego stanu wiedzy, który zawsze mógł podreperować był fakt, że miał cudowną motywację. Nie nakręcała go ani mściwość, ani nienawiść. Był po prostu człowiekiem ideału, a to niemal gwarantuje, że nie odbije mu przy najbliższej czystce. Działał spokojnie, wręcz metodycznie.  Patrząc na niego byłam pewna - był facetem zdolnym porwać tłumy.
Dlaczego więc siedział w salonie otoczony przez kilku kumpli?
Kiedy poszedł otworzyć jakiemuś spóźnialskiemu, po czym zabrał go na stronę postanowiłam przyjrzeć się reszcie ludzi zebranych w tym miejscu.



Średnia wieku, nie licząc dzieciaka wynosiła najwyżej dwadzieścia sześć lat. Większość reprezentowali studenci i inni ludzie ideału. Podobał mi się ten fakt - było jak na spotkaniu młodzieżówki Demokratów, tylko, że bardziej lewacko .
(Nie żebym kiedykolwiek była na spotkaniu młodzieżówki Demokratów.)
Wszyscy mówili o wartości ludzkiego życia, tragedii święta jakim jest czystka i niesieniu pomocy potrzebującym.
Nie do końca pasowałam do tego świata, ale starałam się przynajmniej nie wyróżniać z tłumu. Jedyną zaletą jaką posiadałam i jaka pozwoliła mi przetrwać  do dziś był pewien rodzaj ulicznego sprytu, niemal wyeliminowanego już wśród ludzi z miast. I fart. Tego ostatniego miałam niedorzeczne ilości jak na kogoś kto był aż tak nierozsądny.
Kiedy wróciłam myślami do zgromadzonych dostrzegłam, że jeden z mężczyzn nieustannie posyła w moją stronę czarujący uśmiech. Wolałam unikać jego spojrzenia, zerknęłam więc na Isaaca.
- I jak? - Zapytał, sądząc, że jestem zbyt nieśmiała, by odezwać się pierwsza. - Podoba Ci się tutaj?
Pokiwałam głową, spuszczając wzrok.
- Mówiłem, że Ci się tu spodoba?
- Cieszę się, że mogę jakkolwiek pomóc w zamian za to, co mi oferujecie. - Odparłam, zgodnie z prawdą.
Mężczyzna nie zdążył powiedzieć nic więcej, bo ich lider znów wrócił do salonu, tym razem z jakimś starszym facetem i małą dziewczynką. Uśmiechnęłam się do niej, gdy zajęli miejsce nieopodal mnie.
- Jak masz na imię? - Spytałam szeptem.
Spojrzała na towarzyszącego jej mężczyznę, jakby szukała w jego wzroku przyzwolenia na rozmowę z obcymi. Najwidoczniej znalazła je, gdyż po chwili odpowiedziała równie cichutko:
- Marcelina. A Pani?
- Maddison. Jesteś tu pierwszy raz?
Ciemnowłosa pokiwała głową, ukradkiem spoglądając na resztę zgromadzonych.
- Ja też. Nie martw się, to bardzo mili ludzie. Pomogą nam.
Isaac dał mi kuksańca w bok, żebym się przymknęła, ale w jego oczach dostrzegłam widoczne zadowolenie z tego, co usłyszał.

Une assemblée

It is time for us all
To decide who we are

Kilka minut przed osiemnastą Charlie i Ethan przywieźli produkty spożywcze. Reklamówki z makaronem schowałem do szafki, mięso włożyłem do lodówki. Wyjątkowo, nie była pusta, ale tylko dlatego, że znajdowały się w niej produkty potrzebne do przygotowania trzech posiłków dla sześćdziesięciu osób. Zazwyczaj znajdowało się w niej tylko światło.
- Zjadłeś coś porządnego na obiad? - spytał Charlie.
- Jesteś gorszy niż moja matka - zaśmiałem się. On jednak patrzył na mnie poważnie, zmuszając do odpowiedzi. - Tak, kupiłem coś na mieście.
- Coś?
- Dwa burgery i frytki - sprecyzowałem.
- I uważasz, że to jest porządny obiad? - zaczął mi tłumaczyć, dlaczego powinienem się lepiej odżywiać i co mi grozi, jeśli nie zacznę.
Ethan, wcześniej wyraźnie rozbawiony sytuacją, teraz posłał mi spojrzenie pełne zrozumienia.
- Ja widzę te wasze porozumiewawcze spojrzenia! To są poważne sprawy - powiedział Charlie. Zastanawiałem się, jak to się stało, że ten nadopiekuńczy lekarz został moim najlepszym przyjacielem. Gdyby nie on, pewnie spałbym jeszcze mniej i odżywiał się jeszcze gorzej.
Gdy wybiła osiemnasta, przyszła reszta grupy. Isaac przyprowadził jakąś swoją znajomą, której imienia nie zapamiętałem. Wszyscy rozsiedli się na pufach i fotelach w największym pokoju, który szumnie nazywałem salonem, a w którym nic, poza miejscami do siedzenia i starą drewnianą ławą, nie było. Ja zabrałem się za robienie herbaty. Chwilę po tym, jak woda się zagotowała, usłyszałem dzwonek do drzwi.
- Cześć, wybacz to spóźnienie. - Janet wpadła do pomieszczenia. - Ale znów miałam problem z młodym.
- Jaki znowu problem? - oburzył się dwunastolatek, który wszedł tuż za nią.
- Nie szkodzi, jeszcze nie zaczęliśmy.
Gdy wróciłem do pokoju, rozmowy moich przyjaciół ucichły.
- Chciałbym wam podziękować - zacząłem. - Wasze zaangażowanie sprawiło, że będziemy w stanie pomóc pięćdziesięciu jeden osobom. To bardzo wiele. Jednak, jako obywatele tego kraju, którego fundamenty opierają się na wolności i równości, jesteśmy zobowiązani robić znacznie więcej.
- Musimy walczyć! - wykrzyknął najmłodszy członek naszego zgromadzenia. Janet spojrzała na swojego brata z dezaprobatą.
- Młody ma rację - stwierdziłem. - Musimy walczyć. Wolność nie przyjdzie do nas ot tak. Najwyższy czas przejść do ofensywy.
- Jak? Nie mamy broni ani ludzi. Zginęlibyśmy pierwszego dnia.
- Nie mówię, że mamy wyjść na ulice jutro, czy za tydzień. Ale musimy zacząć się przygotowywać.
Miałem zamiar wygłosić długi, inspirujący monolog, ale przerwał mi dzwonek do drzwi.
- Nie wiedziałem, że spodziewamy się kogoś jeszcze - powiedział Charlie.
- Ja też nie - odparłem.
William był ostatnią osobą, którą spodziewałem się ujrzeć.
- Co ty tu robisz? - spytałem.
- Pomyślałem, że może mógłbym się na coś przydać.

niedziela, 24 sierpnia 2014

...

Po otrzymaniu anonimowej wiadomości, postanowiłem wziąć wolne i pojechać do rodziców wcześniej, niż zamierzałem. Hugh, mimo że mieliśmy wybrać się tam razem, nie miał mi tego za złe. Albo postanowił nie okazywać złości, ciężko było stwierdzić.
Mama natomiast była wyraźnie niezadowolona.
Na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, że zachowuje się normalnie, jednak ledwo zauważalne gesty i spojrzenia zdradzały jej uczucia. Zazwyczaj nie miałem problemu z pozorowaniem niezauważania tego wszystkiego i udawaniem, że wcale mnie to nie irytuje. Zazwyczaj jednak odwiedziny trwały kilka godzin.
Trzeciego wieczora poziom irytacji wzniósł się ponad poziom pragnienia spokoju.
- O co ci chodzi? - spytałem.
- Nie rozumiem o co pytasz, synu.
Stałem w drzwiach kuchni i patrzyłem na nią chłodno, oczekując odpowiedzi.


- Powinieneś chociaż rozważyć oddanie jej prawdziwemu ojcu, szczególnie, że on najwyraźniej tego chce - powiedziała w końcu, po paru minutach milczenia.
- Ja jestem prawdziwym ojcem Marceline - odparłem. - Nie wiem czy wiesz, ale są rzeczy ważniejsze niż wspólne geny. Miłość, akceptacja... Ale przecież dla ciebie to tylko puste słowa - mówiąc to wiedziałem, że przekraczam pewną granicę, że nie będzie już odwrotu. - Najwyraźniej niepotrzebnie mówiłem ci prawdę. Mogłem powiedzieć, że zakochałem się w swojej byłej uczennicy, że wpadliśmy...
Matka wybuchnęła śmiechem.
- Myślisz, że bym ci uwierzyła?
- Rzeczywiście, przecież ty nigdy mi nie wierzyłaś. Najpierw mówiłaś, że znajdę kogoś wyjątkowego, zakocham się i zmienię zdanie. Teraz mówisz, że gdybym przyszedł i powiedział: znalazłem kogoś wyjątkowego i tak dalej, wyśmiałabyś mnie. Fantastycznie! Po co ja w ogóle z tobą rozmawiam?
Wyszedłem z kuchni i poszedłem do pokoju, w którym spała Marceline. Obudziłem córkę i kazałem jej się ubrać.
- Dokąd jedziemy? - spytała, gdy byliśmy już w samochodzie.
- Nie wiem - odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
Nie wiedziałem, dokąd mogliśmy się udać. Doskonale wiedziałem natomiast, że nie mogliśmy wrócić ani do moich rodziców, ani do domu. Moja pensja wystarczała na życie, ale nie na porządny system zabezpieczeń. Zresztą, do tej pory, jeżdżąc co roku do rodziców, nie musiałem się o to troszczyć.
Zacząłem rozmyślać o mojej ostatniej rozmowie z Adamem. Po ostatniej sprzeczce nie kontaktowaliśmy się ze sobą ponad rok. Wczoraj wystarczyła chwila, abyśmy znaleźli się na granicy kłótni. Miał mi za złe mój brak zaangażowania.
Teraz był moją jedyną nadzieją.

Silence


Wędrowałem przez śródmieście Atlanty. Po mojej prawej biurowce łaskotały obłoki, po mojej lewej w apartamentowcach spożywano właśnie późne kolacje. Słońce zaszło już dobrą godzinę temu, więc jeśli obejrzałbym się, zobaczyłbym jedynie strzępki barwnych chmur. Przede mną zapadał zmrok, rozświetlany jedynie na poziomie nocnych lokali.
Wdychałem z wolna duszący zapach miasta, były to ostatnie podmuchy o nierdzawym charakterze.


Telefon zawibrował w kieszeni, odebrałem.- Dobry wieczór, synku.
- Witaj, mamo.
- Jutro spotykamy się o 16 razem z twoimi siostrami - miałem ich 3. - Tasha już jest, razem z dziećmi - wyraźnie się ucieszyła. Każda z moich starszych sióstr miała już po trójce dzieci. - Jechali przez całe 6 godzin, wyobrażasz to sobie? Utknęli w jakichś nieludzkich korkach, gdzieś pomiędzy...
- Mamo, - przerwałem jej - na czas czystki zostanę w mieszkaniu.
Ucichła.
Uczę się dniami i nocami, wiesz o tym, a i tak mam sporo zaległości. Nie mogę stracić tego wieczoru.
- Tak, oczywiście - odrzekła zrezygnowana. Cały jej entuzjazm opadł i poczułem lekki ścisk w żołądku, ale wiedziałem, że zaraz uporam się z sytuacją. - Miałam jeszcze nadzieję, że może zmienisz zdanie.
- Nie martw się, nikomu nie zaszedłem za skórę.
- Jeremy zostaje u Ciebie?
- Nie, wyjeżdża do rodziców. Będę całkiem sam, to idealna atmosfera do nauki.
- W porządku. Ucz się pilnie, jesteśmy z ciebie tacy dumni synku - westchnęła.


Nie zauważyłem nawet, kiedy doszedłem do stacji metra. Wsiadłem do wagonu i zająłem pojedynczy fotel, byłem już wycieńczony dniem na uczelni i przed oczami pokazywały mi się migoczące świetliki. W dodatku ostatnia godzina w prosektorium sprawiła, że moje ubranie pachniało dziwnie ostro.
- Dlaczego jesteś taki niemiły dla matki? - odezwał się głos. - Nie widziałeś rodziny od świąt, chociaż mieszkacie w jednym mieście. Leonardzie, jesteś bardzo inteligentny i zawsze pozwalano ci na więcej swobody, ale ranisz swoich rodziców - dźgnął mnie palcem, drgnął mi palec, wstałem. Wagon był pusty.


W drzwiach uderzył mnie zapach mocnych przypraw. Na moje nieszczęście kuchnia była otwarta na resztę domu i kiedy Jeremy gotował, jego potrawy czuć było w każdym kącie. Studiował na Emory razem ze mną i Grace. Był przystojnym, czarnoskórym mężczyzną, przerastającym mnie o głowę. Z pewnością gotował właśnie dla jednej ze swoich wielu panien, które sprowadzał tu i uwodził z zaskakującą łatwością. Miał dobry gust, ale nie obchodził się z kobietami szczególnie delikatnie.
- Witaj Jeremy! To co robimy w noc oczyszczenia?


forewarned is forearmed

Wsłuchując się w banalny tekst jednej z piosenek na odtwarzaczu, starałam się zbytnio nie okazywać targających mną emocji. Wtapianie się w tłum z jednej strony wszystko ułatwiało, z drugiej było głównym czynnikiem powracających i nękających myśli. Czystka jest dobra, to twoja jedyna szansa. Wstrzymałam oddech wpatrując się w mijające z zawrotną szybkością budynki. 



Kierowca przekraczał prędkość, ale ludziom, będącym stale w niewytłumaczalnym i niezrozumiałym popłochu najwidoczniej to nie przeszkadzało. Mimo ogromnej ochoty, wolałam nie wychylać się z szeregu i nie zwracać uwagi zamyślonemu, brodatemu mężczyźnie, który już dawno wpadł w rutynę wykonywanego od lat zawodu i niewątpliwie nie życzyłby sobie, żeby jakiś chudzielec wtrącał nos w nie swoje sprawy. Powinnam być mu wdzięczna, że narażając w dużym stopniu życie szarych, nic nieznaczących dla niego, pojedynczych jednostek tak naprawdę robił mi ogromną przysługę, a właściwie dwie. Po pierwsze - nie spóźnię się na zajęcia, po drugie - w drodze do Emory przeżyję szereg darmowych, niezapomnianych emocji rodem z rollercoaster, a mój żołądek obudzi się przed przyjęciem kawy ze szpitalnej kafeterii, której swoją drogą nie znosiłam, wmawiając sobie za każdym razem, że pewnego dnia przywyknę do jej smaku, jak do wielu innych rzeczy, które najchętniej wykreśliłabym ze swojego życia. Oszukiwałam samą siebie w imię wyższych wartości, które już dawno przestały obowiązywać w tym popapranym świecie. Przed wyjściem z autokaru grzebałam w torebce, szukając okularów przeciwsłonecznych. Podrażnienie oczu mogło być spowodowane alergią, ale też niestabilnością emocjonalną, którą od lat próbowałam stłumić, przyjmując wśród obcych stoicką postawę. Umiejętności aktorskie odziedziczyłam po matce, a przynajmniej tak mogłam wnioskować, biorąc pod uwagę fakt, że połowę swojego życia spędzała na deskach teatru, który dane mi było mijać każdego ranka w drodze na wydział. O drugim, szczodrym dawcy 1/2 mojego materiału genetycznego starałam się nie myśleć. Heather zazwyczaj unikała tego tematu, który swoją drogą działał na nią jak czerwona płachta na byka, więc asekuracyjnie wolałam go przy niej nie podejmować. Tak naprawdę gdzieś w głębi zawsze marzyłam o pełnej, normalnej rodzinie. Rodzinie, w której ojciec traktuje swoją jedyną córkę jak ukochaną księżniczkę, bez względu na wiek, a matka jest uosobieniem najlepszej przyjaciółki, której można zwierzyć się praktycznie w każdym temacie. Leo, mimo chorych poglądów i praktyk religijnych tak naprawdę miał to wszystko. Nie rozumiałam chęci buntu, która ostatnimi czasy tak w nim dominowała. Pragnął swojej własnej, osobistej rewolucji i zniszczenia wszystkiego, co dotąd wywoływało w Nim poczucie bezpieczeństwa. Stabilny grunt pod nogami prędzej czy później się nudzi. Dlatego pozwalamy sobie na mniejsze lub większe wyskoki, czasami dając się ponieść własnemu instynktowi. Skąd bierze się ten cichy głos w głowie, namawiający do tego, co wcześniej uważaliśmy za złe? Czy jest to pierwszy symptom ujawniającej się, podwójnej osobowości? Niektórzy przecież otwarcie przyznają, że lubią od czasu do czasu ze sobą porozmawiać.

Ja nie lubiłam.

- Ile za to?
Mężczyzna w wyciągniętej koszuli przyjrzał mi się uważnie, po czym wykrzywił wargi w czymś, co w jego zamiarze najpewniej miało być uśmiechem, obnażając przy tym pożółkłe od tytoniu zęby.
- Nie lepiej udać się na stację benzynową i zatankować w tradycyjny sposób, dziewczyno?
Patrzyłam na niego beznamiętnie, starając się uświadomić, że nie zamierzam podejmować zbędnych dyskusji.
- 60$ ... Przezorny zawsze ubezpieczony, co? - chwycił za pilot, pogłaśniając lokalne wiadomości, w których nawoływano mieszkańców do pozostawania w domu.

piątek, 22 sierpnia 2014

Numb

Z nielicznych zajęć terapii własnej, na które zdarzało mi się uczęszczać najlepiej zapamiętałam ten konkretny warsztat: każdy miał napisać sobie klepsydrę pogrzebową, oraz epitafium.
Oczywiście, nie mieliśmy depresyjnie odnieść się do teraźniejszości, zamiast tego polecono, byśmy podsumowali nasze życie w taki sposób, jakby sukces był jedyną możliwą drogą. Ćwiczenie miało oczywiście pokazać nam co tak na prawdę cenimy w swoim istnieniu, czego chcielibyśmy dokonać i co nas przed tym powstrzymuje. Było to raczej poradnikowe, niż psychologiczne przesłanie, ale całą grupę przeszedł lekki dreszcz kiedy śmiechy już ucichły i każdy nas skupił się nad tymi kilkoma słowami, jakie mają po nas pozostać.
Nie pamiętam co wtedy napisałam i pomimo tego, że terapeutka powtarzała kilkukrotnie, że mamy nie zgubić tej kartki do przyszłorocznych zajęć, oczywiście nie miałam pojęcia gdzie mógłby teraz być ten świstek na którym notowałam.
Nie była to jednak duża strata.
Klepsydra z moimi danymi ujrzała światło dzienne niecałe dziesięć miesięcy później.

Pogrążeni w głębokim żalu zawiadamiamy,
że w dniu 21.03.2020 zmarła
przeżywszy lat dwadzieścia dwa
panna Madison Amelie Alpert, ukochana córka i wnuczka.
Uroczystość pogrzebowa odbędzie się w najbliższy wtorek, 24 marca
w Kościele im. Najświętszej Marii Panny.

- Wszystko się zgadza? - Pulchny mężczyzna, imieniem Aaron przyglądał mi się z niecierpliwością, podczas gdy przyglądałam się wydrukowanej kartce jak zahipnotyzowana.
- Tak, tak. - Przytaknęłam w pośpiechu, nie przejmując się zbytnio tym o co pytał.
"To jest to, mała. Nie ma odwrotu." Myślałam gorączkowo.
- Przykro mi z powodu pani siostry. - Rzucił, drukując kilka kolejnych egzemplarzy. Jego ton jednoznacznie wskazywał na to, że nienawidzi tej pracy i marzy tylko o przerwie na kawę.
Przez chwilę zastanawiałam się w jaki sposób zostaje się... kimkolwiek był w tej trupiarni ten młody mężczyzna.
"Logistykiem do spraw pochówków?"
Uśmiechnęłam się kącikiem ust.
- Dziękuję, za pańską pomoc. Mogę się jeszcze w jakiś sposób przydać? - Zapytałam.
Kiedy zdałam sobie sprawę, że to było nie do końca na miejscu wyszłam z domu pogrzebowego w pośpiechu nie patrząc nawet na mijaną urnę z prochami, które rzekomo należały do mnie.
Pamiętam każdy krok, który oddalał mnie od mojego ówczesnego życia i prowadził tu, gdzie jestem teraz. Do piwnic obskurnego bloku w slumsach Atlanty.

L'alimentation

Po powrocie ze sklepu usiadłem w fotelu i otworzyłem zupkę chińską. Nie chciało mi się zalewać jej wrzątkiem, więc jadłem suchy makaron posypany przyprawą i popijałem go piwem. Zacząłem przygotowywać się do jutrzejszych zajęć. Omawialiśmy doktryny polityczne wczesnego średniowiecza, a ja z niecierpliwością oczekiwałem, aż dojdziemy do Rewolucji Francuskiej. Zegarek wskazywał trzecią trzydzieści. Byłem już zmęczony. Chciałem położyć się spać, ale nie mogłem pójść na zajęcia nieprzygotowany. Jednak jeśli sam nie wkładałbym w ten przedmiot żadnej pracy, jak mógłbym wymagać wysiłku od studentów? Też mi się zachciało robić ten doktorat...

Skończyłem robić notatki na temat Izydora z Sewilli i wziąłem szybki prysznic. Położyłem się o kwadrans po czwartej. O siódmej trzydzieści zadzwonił budzik.
Wypiłem herbatę, ubrałem się i pojechałem na uczelnię. W automacie na korytarzu kupiłem rogalika.
- Powinieneś zacząć się normalnie odżywiać - usłyszałem za sobą.
- Są ważniejsze rzeczy niż robienie śniadań, Charlie - odparłem. Popatrzył na mnie i pokręcił głową, uśmiechając się smutno.
- Wykończysz się - stwierdził.
- Mam robotę do wykonania.
- Świat nie ucierpi, jeśli będziesz jadł normalne posiłki i spał trochę więcej. A co do roboty, daj mi listę zakupów. I tak jedziemy dzisiaj do supermarketu z Ethanem. Ty w tym czasie zrób sobie jakiś porządny obiad, a my przywieziemy ci wszystko po południu.
- To nie jest konieczne - powiedziałem, podając mu kartkę z wypisaną listą potrzebnych produktów. - Ale dziękuję - uśmiechnąłem się.
- Nie dziękuj, tylko zacznij dbać o swoje podstawowe potrzeby - odparł. - Dobra, muszę lecieć. A, rozmawiałem z Janet. Nie przyszła wczoraj bo została wezwana do szkoły. Jej brat...
- Co zrobił tym razem? - spytałem.
- Napisał, że czystka ssie na drzwiach szkoły.
- Uwielbiam tego dzieciaka - zaśmiałem się.
- W każdym razie, powiedziała, że przyjdzie do ciebie dzisiaj, o ile młody znów nie nabroi.
- Super. W takim razie do zobaczenia później - powiedziałem i udałem się do sali, w której miałem zajęcia.

Z trzydziestoosobowej grupy studentów tylko kilkoro wykazywało zainteresowanie cezaropapizmem.
- Słuchajcie, ja też wolałbym z wami rozmawiać o różnicach w pojmowaniu egalitaryzmu między liberałami a komunistami albo o genezie konserwatyzmu, ale do tego dojdziemy pod koniec semestru. Musimy przerobić średniowiecze, renesans i tak dalej, żebyście byli w stanie zrozumieć to, czym będziemy zajmować się później, a także współczesne doktryny.
Niestety, moje wezwanie nie wpłynęło na aktywność grupy. Podejrzewałem, że większość nie spojrzała nawet na zadane teksty, ale wolałem rozmawiać z tymi, którzy się przygotowali, niż marnować czas na wysłuchiwanie bzdur, które mieli w zwyczaju wymyślać uczniowie zapytani o coś, o czym nie mają pojęcia.
Pięć minut przed końcem zajęć wpisałem aktywnym osobom plusy i przypomniałem o terminie oddania eseju. Gdy studenci radośnie opuścili salę, zadzwonił mój telefon.
- Adam Young, słucham? - odebrałem, nie spoglądając wcześniej na wyświetlacz.
- Ale jesteś oficjalny, synu!
Osunąłem telefon od ucha. Moja matka jak zawsze niemal krzyczała do telefonu.
- Stało się coś, mamo? - spytałem.
- Nie odwiedzasz nas, nie dzwonisz, nie wiemy czy jeszcze żyjesz...
- Spokojnie, gdybym zginął, zostalibyście poinformowani.
- Adam! To nie jest zabawne! - oburzyła się. - Pomyśleliśmy z ojcem, że mógłbyś spędzić Noc Oczyszczenia z nami. Zrobiłabym twoje ulubione jedzenie.
- Mamo, nie mógłbym. Wiesz przecież, że mam robotę do wykonania.
- Ty i ta twoja zabawa w rewolucję - westchnęła.
- To nie jest zabawa - odparłem. - Pomagam ludziom.
- Tak, tak... Pomagasz ludziom, a o własnych rodzicach nie myślisz.
I znów się zaczyna, pomyślałem.
- Nie mogę rozmawiać, przerwa za chwilę się kończy - skłamałem. - Postaram się znaleźć niebawem trochę czasu i was odwiedzić - dodałem i rozłączyłem się.

środa, 20 sierpnia 2014

Coney Island Queen

Była trzecia nad ranem, a ja wracałam taksówką zaciskając pięści z całej siły i skupiając się na bólu docierającym do mojego mózgu. Działałam jak automat. Zapłaciłam, dałam niezły napiwek, wróciłam do mieszkania szybkim, zdecydowanym krokiem. Środkiem drogi, która była ruchliwa nawet o tej porze.
Nie myślałam o tym, działałam jakby z automatu. Wiedziałam, że lada chwila się rozsypię, że jestem niczym stłuczona filiżanka, którą ktoś poukładał, ale zapomniał posklejać. Musiałam dotrzeć do mieszkania jak najszybciej.
Niewiele pamiętam z tej nocy. Mdłości, płacz, chęć zaśnięcia na podłodze w łazience. Trzęsłam się, tym razem pewna, że nie jest temu winien miejski chłód. Byłam przerażona, a mój umysł wypełniały ostre, jasne kryształy nie dające się w żaden sposób usunąć. Wszystko mnie bolało.



Obudził mnie dzwonek telefonu. Leżałam w wannie, z butelką po wódce jako towarzyszką niedoli. Ruszyłam się, by odebrać, ale dźwięk ucichł nim zdołałam usiąść. Nadal miałam na sobie ubrania, przemoczone do cna. Chyba próbowałam wziąć prysznic.
Chwilę zajęło mi wyjście z wanny. Kiedy dostrzegłam swoje odbicie w lustrze, miałam ochotę natychmiast tam wrócić.
- Kurwa. - Jęknęłam, usiłując uporać się z bielizną. Ostre kryształy zamieniły się w nieco przyjemniejsze białe plamy w pamięci.
Ostatnie o czym pomyślałabym w takiej chwili to sprzątanie, zdobyłam się tylko na to by zmyć makijaż i owinąć włosy ręcznikiem.
Nago przespacerowałam się do mojego salonu, owinęłam się kocem i pomimo mdłości natychmiast zasnęłam.

Przeklęty telefon znów dzwonił i dzwonił. Owinęłam się kocem i usiłowałam go znaleźć, ale i tym razem ktoś poddał się zbyt wcześnie. Kiedy go dopadłam zobaczyłam kilka nieodebranych od Bets. Świetnie. Nie miałam ochoty z nią rozmawiać.
Nie miałam też wyjścia, bo jakieś dwie minuty później zapukała do mojego mieszkania.
- Co ty wyprawiasz, Kitty? - Zaczęła od progu, ale zmieniła ton widząc w jakim jestem stanie.
- Przymknij się, B. - Owinęłam się kocem ciaśniej i dałam jej znać skinieniem głowy, żeby poszła za mną do salonu.
- Coś poszło wczoraj nie tak? Nie dałaś żadnego znaku, że...
- Nie dałam znaku, bo jak zaczynaliśmy nie miałam żadnych problemów. Może dlatego, że dosypał mi jakiegoś gówna do drinka?! - Warknęłam. - Ach i nasi starzy znajomi, Bryce i jego kolesie wpadli w odwiedziny. No i oczywiście wykopali mnie z mieszkania bez kasy. Tak więc możesz dopisać mi to do rachunku.
Przez chwilę mierzyłyśmy się chłodnymi spojrzeniami. Nie czułam nawet, że resztki maskary spływają mi po policzku gorącą stróżką.
- Nie uprzedzono mnie o tym. - Powiedziała w końcu, spokojnie.
Nic w jej nienagannym wyglądzie nie wskazywało na to, że zajmuje się takim biznesem. Była poważną panią po czterdziestce, wyglądała na żonę biznesmena, która w ogóle nie brudzi sobie rąk robotą. Tym bardziej taką.
- No wyobraź sobie, że mnie kurwa też nie! - Prychnęłam.
- Spokojnie, Kitty. - Powiedziała, tonem surowej nauczycielki, pozbawionym jakiejkolwiek troski. - Pokaż mi się. Jesteś poobijana?
Wstałam, nie przytrzymując koca, zrzucając ręcznik i ukazując kilka zadrapań na plecach i siniaki, które zakwitną na fioletowo w najbliższych dniach.
- Przysięgam, że jak jeszcze raz zobaczę Bryca to skołuję jakiegoś idiotę, żeby odgryzł mu penisa. Nie żartuję. - Ogłosiłam, idąc po szlafrok.
- Nie pracujesz do dwudziestego trzeciego. - Odparła spokojnie. - Nie możemy pokazać Cię w takim stanie.
- Świetnie. W takim razie przelej mi kasę, którą mi wisisz jeszcze dziś. Muszę zrobić zakupy przed weekendem.
Zamknęłam się na krótką chwilę w garderobie i krzyknęłam do czterech ścian, z frustracją. Miałam ochotę coś rozwalić, kopnęłam jedną z szafek, ale moja stopa ucierpiała bardziej niż lite drewno. To sprawiło, że krzyknęłam raz jeszcze. Potrzebowałam chwili, nim mogłam pokazać się komukolwiek w tym stanie.
Wróciłam do mojej pracodawczyni ubrana w coś więcej niż biblijna Ewa.
- Chcesz kawę, herbatę? - Zapytałam, już spokojniej.
- Prawdę mówiąc pójdę już. Powinnaś wykorzystać ten... urlop by doprowadzić się do porządku. - Bets stała już przy drzwiach.
- Z chęcią. Nie dzwoń do mnie przed czystką. - Mruknęłam, przeczesując włosy palcami.
Kiedy tylko zamknęłam za nią drzwi, dostałam smsa.
"Nie czepiaj się słówek, ty sprytna suko." - Pomyślałam, ale to nie ona była nadawcą wiadomości.
Gabriel był.
"Myślałaś nad moją propozycją?"

Chwilę gapiłam się w ekran, ogłupiała.
"Nie zmieniłam zdania w sprawie czystki, jeśli o to pytasz."
Odpisałam.
"Jesteś wolna dziś wieczorem?" Wiadomość pojawiła się tak szybko, że wątpiłam, by w ogóle zdobył się na przeczytanie mojej odpowiedzi.  Nie wiedziałam co odpisać. Co niby miałam mu powiedzieć? Że jestem obita na kwaśne jabłko i nie pokazuję się klientom w takim stanie?
Nie miałam nawet czasu się nad tym zastanowić, bo mężczyzna postanowił zadzwonić. 

Une nouille

Po spotkaniu, gdy wszyscy już wyszli, siedziałem przy biurku i starałem się wyliczyć, czy mamy odpowiednie ilości wszystkiego. Ku mojemu zaskoczeniu, przyniesiono więcej koców, niż będzie potrzebne. Nadal brakowało jednak trochę makaronu. Poza tym, jak słusznie zauważył Ethan, moje zapasy herbaty mogły nie wystarczyć.
Pisanie listy zakupów przerwał dzwonek do drzwi. Przyszli ludzie, których przysłał do mnie William. Kobieta z dwójką nastoletnich dzieci. Zaprosiłem ich do środka.
- Herbaty? - zaproponowałem.
- Nie, dziękuję - odpowiedziała matka. Po chwili, dzieci również odmówiły, a ja nie nalegałem. Spisałem ich dane na listę. Robiłem to, aby zmniejszyć prawdopodobieństwo zaproszenia kogoś o złych zamiarach. Osoby, które najpewniej chciały mnie okraść (tak, jakby było z czego...) zazwyczaj stwierdzały, że znajdą jednak inne schronienie, gdy prosiłem o dowód osobisty.
- Przyjdziecie tutaj najpóźniej o siedemnastej. Nie zapomnijcie dokumentów, bo sprawdzamy przy wejściu - zacząłem wyjaśniać. - Nie chcemy przez przypadek wpuścić jakiegoś szaleńca, pragnącego pozabijać wszystkich. Żadnej broni, oczywiście - dodałem. Kobieta i jej syn pokiwali głową ze zrozumieniem, córka rozglądała się wokół, pewnie zastanawiając się, dlaczego pomieszczenie, w którym ich przyjąłem, jest takie puste.
- Mieszka pan tu sam? - spytała w końcu nastolatka.
- Tak - odparłem. - Ale podczas nocy oczyszczenia będzie tu około sześćdziesięciu osób, więc nie będzie pusto - powróciłem do właściwego tematu. - Każdy dostanie koc i poduszkę, będzie miejsce, żeby się przespać. W nocy będą dwa ciepłe posiłki, a rano kanapki. Do tego nieograniczony dostęp do wody i herbaty. Jakieś pytania?
- Tylko jedno: jak będziemy mogli się odwdzięczyć? - Kobieta spojrzała mi prosto w oczy.
- Proszę o tym nie myśleć - uśmiechnąłem się do niej. Prawdę powiedziawszy liczyłem na to, że jej szesnastoletni syn zechce się do nas przyłączyć. A później, za jego pośrednictwem, przyłączą się kolejne osoby... Najwyższy czas zacząć działać na poważnie, ale do tego potrzeba trochę więcej ludzi.
Pożegnałem się z nimi i wróciłem do roboty. Było już całkiem ciemno, gdy przypomniałem sobie, że nie zjadłem żadnej kolacji. Spojrzałem na zegarek, dochodziła trzecia. Lodówka tradycyjnie była pusta. Nie pozostało mi nic innego, jak tylko udać się do sklepu całodobowego.
Zdecydowałem się na zupkę chińską o smaku krewetek i piwo. Chłopak stojący za mną przyglądał się moim zakupom. Zlustrowałem go wzrokiem.
- Tego drinka jeszcze nie próbowałem - zaśmiał się. Uśmiechnąłem się w odpowiedzi.
- Nie znasz życia - stwierdziłem, po czym wyciągnąłem swoją wizytówkę i podałem mu ją. - Gdybyś kiedyś chciał spróbować, zadzwoń.


Mostly void, partially stars.

Będąc barmanem, prócz mieszania drinków uczysz się przede wszystkim tego, że zegar biologiczny jest potrzebny człowiekowi jak psu wytwórnia krakersów. Osobiście - żyłem przy wiecznie zasuniętych roletach i było mi z tym dobrze, do momentu w którym wychodząc na miasto okazywało się, że jest trzecia nad ranem a ja chciałbym zjeść coś spoza menu stacji benzynowej. Ostatnio zdarzało mi się to coraz częściej.
"Cholera" Zakląłem w myślach, poprawiając słuchawki, które tradycyjnie zsuwały się z uszu w niewłaściwych momentach. Lady G śpiewała coś o seksie, a ja mimowolnie dostosowałem swój chód do jej rytmów.
Zdałem sobie sprawę z tego, że idę w stronę parku, co być może nie było najrozsądniejszą opcją o tej porze. Co jednak mogło mi grozić dziś, kiedy wszyscy zwyrodnialcy planują swoje zbrodnie by uczcić je podczas przesilenia? Nikt nie narażałby się na schwytanie teraz, kiedy bezkarność była tuż za rogiem.
Usiadłem na ławce, po czym zmieniłem muzykę na coś spokojniejszego. To było chyba jedyne miejsce na osiedlu, w którym niezależnie od pory dnia czy nocy mogłem zaznać stanu najbardziej zbliżonego modlitwie, czy medytacji na jaki pozwalała mi zachodnia kultura.
A może po prostu dopadała mnie melancholia?
Spojrzałem w niebo. Częściowo gwiaździste, w większości ziejące pustką. Światła miasta z trudem pozwalały mi na dostrzeżenie tych nielicznych punkcików będących tak daleko. Zwłaszcza jedno, konkretne światło. Całodobowego monopolowego.
Uznałem, że tam mogą mieć coś co uspokoi moją nieokreśloną ochotę na coś słonego i zerknąłem do portfela.
Byłem spłukany, a była dopiero połowa miesiąca, świetnie. Mogłem sobie pozwolić na jakieś paluszki, to zdawało się być wystarczające.
Skierowałem się do sklepu i ustawiłem w niewielkiej kolejce, jaka uformowała się przy kasie. Z nudy obserwowałem zakupy ludzi wokół - Facet przede mną kupował zupkę chińską i piwo.
- Tego drinka jeszcze nie próbowałem. - Zaśmiałem się, kiedy przyłapał mnie na gapieniu się na jego wybór.


wtorek, 19 sierpnia 2014

A Nation Reborn


Życie przodków Thomasa Blackwooda było spełnieniem amerykańskiego snu.

Jego dziadek urodził się i dorastał w Glasgow, wkrótce po ślubie wyjechał jednak do Stanów w poszukiwaniu lepszego życia. Wychowany w wyjątkowo religijnej kalwińskiej rodzinie miał głęboko wpojony szacunek do pieniądza i ciężkiej pracy. Chciał zapewnić żonie i córce dostatnią przyszłość, a emigracja wydawała mu się wówczas dobrym rozwiązaniem. Znalazł pracę w fabryce części samochodowych i nigdy nie narzekał. Czuł się wyjątkowo spełniony zawodowo. Zaprojektował kilka naprawdę ciekawych rozwiązań w układzie hamulcowym, a jedno z nich nawet opatentował. Wszystkim, którzy chcieli go słuchać opowiadał z zapałem o swoim sukcesie. Kiedy przeszedł na emeryturę mówił już tylko o tym. Wkrótce stało się to jego obsesją. Każdego dnia wpadał na genialny pomysł, który, tego był najzupełniej pewien, miał całkowicie zrewolucjonizować współczesny transport. Szkicował plany na serwetkach w restauracji, na piasku na placu zabaw czy na kuchennym stole ku uciesze Thomasa.

Chłopiec mieszkał z dziadkami, bo jego matka była bardziej skupiona na swojej karierze zawodowej niż na wychowaniu syna, a ojciec był tylko anonimowym dawcą informacji genetycznej i w domu Blackwoodów mówiło się o nim wyłącznie szeptem po kolacji, tak żeby Tommy nie usłyszał. Kiedy pierwszy raz poszedł do szkoły czy gdy po raz pierwszy pocałował dziewczynę – jego matka akurat prowadziła badania w Argentynie albo wygłaszała referat na kolejnej konferencji naukowej. Dziadkowie zawsze powtarzali mu, że powinien być z niej dumny, że jego mama zmienia świat. On jednak miał to gdzieś, wiedział tylko, że nigdy nie ma jej przy nim, a bajkę na dobranoc opowiada mu zawsze babcia. Był zły na matkę, kiedy uświadamiał sobie, że już nie pamięta jej twarzy i głosu, ale jeszcze bardziej złościł się na siebie, bo czasami wydawało mu się, że jej nienawidzi. Lubił myśleć o niej jak o zmarłej, w pewien pokręcony sposób tak było mu łatwiej. Mama mnie nie zostawiła, zachorowała i umarła. Każda pocztówka z drugiego krańca świata z okazji świąt czy urodzin przypominała mu jednak, że jego matka gdzieś tam sobie żyje i ma się całkiem dobrze.

Kiedy miał 12 lat dziadkowie powiedzieli mu, że założyła nową rodzinę, a on ma młodszego brata. W przypływie złości zbił akwarium ze złotą rybką, którą dostał na święta i wtedy jeden jedyny raz dziadek go uderzył. Potem przytulił go mocno i wyszedł z pokoju, zgięty w pół, przywalony ciężarem zmartwienia.

Poza tym jednorazowym epizodem Thomas nie sprawiał żadnych problemów. Właściwie można by go nazwać idealnym dzieckiem. Nie trzeba go było zmuszać do odrabiania lekcji czy jedzenia szpinaku i nigdy nie zapominał o myciu zębów przed snem. 

W liceum był gwiazdą drużyny koszykówki i przewodniczącym kółka chemicznego. Ze swoją drużyną doszli do stanowych półfinałów, gdzie jako kapitan zespołu został zauważony przez przedstawiciela Uniwersytetu Iowa i zaproponowano mu stypendium. Jakby tego było mało otrzymał również stypendium naukowe. Kiedy zastanawiał się wspólnie z dziadkami nad wyborem college’u, zadzwoniła do niego jego dziewczyna. Gdy jechał do jej domu, już wiedział, że coś jest nie tak. Barwa i ton głosu Claire mówiły same za siebie. Przeczucie go nie zawiodło. Już w progu rzuciła mu się na szyję i zaczęła wyrzucać z siebie kolejne słowa, wstrząsana szlochem.
- Przepraszam, Tom. Tak bardzo cię przepraszam.
Domyślił się jakie będą jej następne słowa.

Dalej wszystko potoczyło się niczym w pretensjonalnym filmie dla nastolatków. Prosiła go, żeby nie rezygnował dla niej ze swoich marzeń, zaproponowała nawet usunięcie ciąży. Wszystko bezskutecznie. Tom był nieugięty. Wiedział, że nie może jej zostawić. Kochał ją i postanowił sobie, że będzie lepszym rodzicem dla swojego syna niż jego matka. Uparł się i nikt nie był w stanie mu tego wybić z głowy.

Kiedy James skończył rok, Tom rzucił pracę w sklepie z narzędziami i wstąpił do armii. Od razu zainteresował się kryptografią i kryptoanalizą. Zaliczył kilka kursów, zauważono, że radzi sobie zaskakująco dobrze jak na nowicjusza i zaproponowano mu dalsze szkolenie w tym kierunku. Sporadycznie z ajmował się też analizą zdjęć satelitarnych. Miał niesamowity zmysł taktyczny, predyspozycje psychiczne i fizyczne, był zręczny i sprytny. Wprost stworzony do wojska. Nie żałował już swojej zmarnowanej szansy. Czuł się spełniony.

Pierwsza chwila zwątpienia nastąpiła pod koniec 2017 roku, kiedy to wysłano go wraz z oddziałem do stłumienia konfliktu na wschodzie Europy. Thomas nie był przekonany o zasadności działań rządu, o czym wszyscy mówili szeptem, nikt jednak nie ośmielił się tego głośno powiedzieć dowództwu poza nim.
Oni tam walczą o niepodległość. Nie po drodze mi z imperialistyczną polityką naszego rządu.
To niesubordynacja, Tom. Rozkaz jest rozkazem.
Pojechał. Kilka miesięcy później, tuż po spacyfikowaniu jednego z większych miast, doszły do nich zaskakujące wieści z kraju.


Sytuacja w Stanach już od pewnego czasu była niepokojąca. Konflikt pomiędzy republikanami a demokratami narastał od bardzo dawna. Kryzys ekonomiczny nie oszczędzał nikogo. Tuż przed ich wyjazdem napięcie społeczne było już niemal namacalne. Bezrobocie rosło w zastraszającym tempie, w poszczególnych stanach zapanowała anarchia, prawa znoszono i ustanawiano z niekontrolowaną dowolnością. Kongres praktycznie stracił swoje znaczenie w procesie legislacyjnym. Wszystkie organy państwowe stopniowo zmieniały się w nic nieznaczące wydmuszki. Prezydent odebrał kongresmenom inicjatywę ustawodawczą, skupiając teraz w swoim ręku zarówno władzę wykonawczą jak i ustawodawczą. Jego rządy zaczęto definiować jako autorytarne.  W armii początkowo stojącej murem za prezydentem nastąpił rozłam, zainicjowany zaangażowaniem wojsk w konflikt w Europie. Frustracja wśród obywateli rosła i odnotowywano coraz częstsze przypadki masowych strzelanin a nowe prawo stanowe nie wyznaczało jasnych zasad dostępu do broni. Ludzie wyszli na ulice. Wojsko skierowane do stłumienia protestów, w większości przypadków odmówiło kooperacji. W Illinois powstało nowe stronnictwo polityczne, nawołujące do radykalnych zmian. Zgromadziło ogromne poparcie społeczne i z pomocą wojska dokonało przewrotu. Zaraz po objęciu władzy mianowali się Nowymi Ojcami Założycielami i zatwierdzili 28 poprawkę do Konstytucji ustanawiającą 21 marca Nocą Oczyszczenia.

Chleba i igrzysk. Kilka procent bezrobocia, niski wskaźnik przestępczości. Sukces!
Ale jaka była tego cena? Ilu ludzi poświęciło swoje życie? Ilu ludzi zmieniło się w potwory tej jednej nocy i już nigdy nie przestało nimi być? A może każdy ma bestię w sobie? Może ona tylko czeka, żeby spuścić ją ze smyczy?

it's not about
win or lose
because we all lose
when they feed on the souls of the innocent
blood drenched pavement
keep on moving though waters stay raging
in this maze you can lose your way
it might drive you crazy but don't faze you no way

Matisyahu - One Day

Za dziesięć siódma.

- Doktorze Langley? – Ciepły głos siostry Lary wyrwał mnie z upojnego letargu, lecz pomimo tego nadal leżę na wysłużonej kanapie. – Doktorze Langley! – Pielęgniarka już nie prosi, krzyczy, jakby przyłapała mnie na wyjadaniu jej czekoladowych ciasteczek ze słoika, który trzyma w szafce biurka. – Daniel! – Wydziera się wprost do mojego ucha, lekko podirytowana moim zachowaniem.
- Jeszcze nie ma siódmej, mam więc całe dziesięć minut snu, a po za tym Laro, już tutaj nie pracuję, przenieśli mnie, zapomniałaś? – Mamroczę pod nosem, słysząc jak głośno nabiera powietrza.
- Na Ogden Ave doszło do małej wymiany ognia między gangami, wiozą nam dwóch w stanie krytycznym, a czterech w stanie stabilnym ale nieźle podziurawionych kulami…
- …I niech zgadnę, jestem jednym z tych szczęśliwców, którzy zostali na posterunku.
- Dokładnie, oprócz Jacka i Suzanne, nie ma nikogo innego.
- Już idę.
- Świetnie.
Trzask zamykanych drzwi podnosi mnie do pozycji siedzącej. Przecieram piekące oczy i decyduję się na jeszcze jeden kubek kawy, nim wyjdę na korytarz, gdzie za parę minut rozpęta się piekło.
Zgodnie z niezawodnym zegarkiem, wiszącym naprzeciwko sofy, karetki z rannymi zjawiają się po niespełna dwudziestu minutach. Dopijam letnią czarną i wkładając fartuch wychodzę na zewnątrz.
- Daniel, ten jest twój! – Krzyczy na mój widok Sara, biegnąca wraz z sanitariuszami wokół noszy z wijącym się na nich z bólu czternastolatkiem.
- Co mamy? – Pytam, podążając szybkim krokiem za nimi.
- Dostał dwie kulki, szczęściarz, bo oberwał w ramiona. Ktoś najprawdopodobniej celował w klatkę piersiową. Dasz radę? Nie wygląda to na nic poważnego, mogę ściągnąć Stevena, dzisiaj masz w końcu rozmowę…
- Sara, jestem lekarzem, najpierw pacjent, później rozmowy. Jedziemy na urazówkę, sala numer dwa, Jake ją przed chwilą zwolnił – wyrzucam z siebie, puszczając się przodem, tarasując nam drogę. Po czterech minutach jesteśmy w środku. Chłopak jęczy, mocno zaciskając pięści. - Potrzebuję nożyczek, musimy zdjąć z niego ubranie, Sara, daj mi więcej światła nic nie widzę. Na trzy, przełożymy go na łóżko, w porządku? Jak masz na imię? – Dodaję, nim mocnym szarpnięciem przenosimy go na stabilne posłanie.
- Daniel.
- Świetnie, tak samo jak ja – odpowiadam lekkim tonem, pozbawiając go koszulki z nadrukiem Linkin Park. – Saro, w trybie pilnym morfologia, grupa i krzyżówka. Prawie ramie jest draśnięte, damy sobie z nim radę, w lewym mamy kulę, nieźle krwawi, powiadom blok, muszą to usunąć.
- Daniel… nie ma szans – dziewczyna patrzy na mnie, stając w pół kroku. – Dwójka w krytycznym są operowani, nie mamy nikogo, musimy zająć się tym sami.
- Kochanie, jestem lekarzem z interny, nie chirurgiem – mój imiennik głośnie krzyczy, nie wiem czy bardziej z bólu czy strachu. - W porządku, zmiana planów. A więc mój mały kolego, teraz ta przemiła pani zaaplikuje ci lekarstwa znieczulające, a my zajmiemy się tą grudą metalu, którą nosisz pod skórą. Pocisk nie uszkodził niczego ważnego, więc rzeczywiście mówimy tu o farcie albo nawt o cudzie…
- Daniel – słyszę zdenerwowany głos siostry Lary. – Mamy nieciekawą sytuację w czwórce…
- Stażyści dadzą sobie radę – przerywa jej donośny głos Jack’a, który materializuje się nagle obok niej. – Potrzebuję kogoś do asysty, Daniel, kończ i biegiem na blok!
- Jack – syczę, delikatnie wyłuskując feralny nabój, który utkwił raptem cztery centymetry pod skórą w ramieniu dzieciaka. – Weź kogoś innego, Michael jest na drugim, ściągnij go tutaj.
- Ten dupek nie ma specjalizacji.
- A ja mam? To, że jest idiotą nie oznacza, że nie możesz go wziąć do pomocy.
- Dzięki stary – prycha wyzywająco i odchodzi biegiem.
- Proszę bardzo, Jack – szepczę bardziej do siebie niż do niego, oczyszczając po raz kolejny ranę.
- Daniel, dwa migotania przedsionków na czwórce! – Krzyczy desperacko Lara, która pojawia się w drzwiach po raz drugi. Wzdycham tylko cicho, zdejmując rękawiczki.
- Sara, dokończ szycie, potem ściągnij naczyniowca i ortopedę, niech to jeszcze sprawdzą. Zrób rentgen i EKG, podaj kroplówkę. – Pielęgniarka kiwa potakująco głową, a ja znów w trybie priorytetowym przemierzam te kilkanaście metrów do czwórki i wpadam na salę identyczną jak ta poprzednia, z której dopiero co wyszedłem.
- Co się dzieje? – Pytam Lary, zakładając kolejną parę jednorazowych rękawiczek.
- James opanował tamtego, a z tą dziewczyną, też już… o jasna cholera! Zatrzymanie krążenia!
- W porządku, czas?
- Ósma dziesięć.
- Elektrody…
- Chłopak niestabilny! – Drze się James, cały blady na twarzy. 
- Utrzymaj go! – Odpowiadam, przyglądając się jak Lara szybko nakłada kleistą substancję na sprzęt. – Dobra, odsunąć się! – Wszyscy milkną, a ciało dziewczyny pod wpływem napięcia unosi się gwałtownie na kilka centymetrów w górę.
- Nic! – Chwilę później krzyczy Lara, wpatrując się w ciągłą kreskę na monitorze.
- Ampułka epinefryny i sto lidokainy! – Mówię, nie przerywając dopiero co zaczętego masażu serca. - Jeszcze ciągle możemy ją odzyskać, ściągnijcie mi kardiochirurga!
- Jest na sali operacyjnej – odpowiada cicho Emma, pielęgniarka pomagająca Jamesowi.
- To niech wyjdzie! – Stojąca przy drzwiach Alyson biegnie desperacko po Nelsona, najwyraźniej poruszona moim opryskliwym tonem. – Czas? – Pytam Lary.
- Dwie minuty…
- Spokojnie, zaraz wróci. Jeszcze raz elektrody.
- Jesteś pewien?
- Trzy minuty! – Krzyczę, biorąc sprzęt. – Odsunąć się!
Po raz kolejny zakrwawione ciało siedemnastolatki podnosi się do góry.
- Mamy ją! – Z ulgą stwierdza Lara, śmiejąc się wesoło.
- Jak u ciebie James? – Pytam, oglądając rany dziewczyny.
- Chłopak stabilny proszę pana. Trzy postrzały, wszystkie w nogi.
- Ktoś dzięki Bogu miał zeza – pozwalam sobie na ironiczny komentarz, osłuchując pacjentkę. – Niech ktoś dowie się jak sprawa wygląda na bloku, muszą szybko interweniować, być może ma krwotok wewnętrzny…
- Dobra, James, odsuń się – do sali wpada Cornelia, ubrana jeszcze w płaszcz.
- Nie ma pani fartucha – protestuje nieśmiało chłopak.
- Do cholery z nim, muszę sprawdzić czy z tętnicami wszystko w porządku… Daniel? – przerywa w pół zdania, patrząc na mnie z wysoko uniesionymi brwiami. - Nie powinieneś stać w korku na głównej, w drodze na nowy oddział? 
- Jeszcze raz ktoś zada to durne pytanie, a zacznę…
- Panie Langley, potrzebujemy kogoś do zakładania szwów – przerywa mi Robert, notujący coś zawzięcie na podkładce.
- A co się dzieje? Znów jakiś wypadek? – Pytam, na chwilę przenosząc wzrok na niego.
- Nie, to jeszcze te małolaty. Połowa z nich uciekła jak doszło do strzelaniny i dokończyła walkę w parku, ogólnie nie ma żadnego przypadku rany głębokiej, ale trzeba ich pozszywać, zaraz zakrwawią nam cały korytarz.
- A gdzie reszta? Nie masz nikogo innego?
- Nie. Prawie wszyscy męczą się z tą dwójką w stanie krytycznym, a zaraz będzie tu Joe z Carlosem i wezmą tą dziewczynę. Więc mam tylko ciebie.
- W porządku, przyślij mi dwóch stażystów…
- Proszę pana, tak między nami zaraz dziewiąta.
- I…? – Pytam, nie bardzo wiedząc, o co mu chodzi.
- O wpół do dziesiątej ma być pan w Atlanta Medical Center.
- Co ty nie powiesz? – Nerwowo ściągam kolejną parę jednorazowych rękawiczek. – Dwóch stażystów, jeden dezynfekuje, ja szyję, drugi opatruje, na minutę temu.
- Oczywiście, doktorze – Robert wywraca oczami do góry, biegnąc korytarzem. Cornelia uśmiecha się uroczo, a w drzwiach mijają mnie ubierający się w biegu chirurdzy, Joe oczywiście nie omieszkał zadać pytania, dlaczego nadal tutaj jestem. Jak widać, nikt mnie tu nie chce… miłe.

***
- I kolejny dzień na wariackich papierach… - filozoficznie wzdycha Jack, kładąc nogi na kulawym stoliku. – Przez to wszystko nie urządziliśmy ci śniadania pożegnalnego. Zachciało im się strzelać.
- Czy istnieje lepsze pożegnanie od dzisiejszego? – Spytałem, podajać mu papierowy kubek z kawą. - Wyjąłem kulkę z ramienia dzieciaka, odmówiłem asystowania tobie, reanimowałem dziewczynę z dwoma krwotokami wewnętrznymi, zszyłem co najmniej trzydzieści osób z paskudnymi ranami na ciele, z czego dwójka oddała mi swoją zawartość z żołądka na fartuch, o mało co, lekarka która zajęła moją ciepłą posadkę nie zabiła mojej ulubionej pacjentki i jestem spóźniony już o całe trzy godziny na rozmowę swojego życia by podpisać nową umowę o pracę. A jutro jakaś niezadowolona ofiara mojej sztuki medycznej może wpaść z wizytą i odpłacić się pięknym za nadobne. Naprawdę chciałbyś jakieś sentymentalne śniadanie pożegnalne?
Jack zaśmiał się, kręcąc głową.
- Przez całe życie dawaliśmy ci w kość, myślałeś, że na koniec dostaniesz taryfę ulgową?
- Szczerze? Tak, myślałem, że dacie mi choć raz spokojny dzień. Dobra stary, muszę jeszcze się odświeżyć i jechać na nowe śmieci, i jak nic spotkamy się jutro rano.
- Dlaczego? – Zapytał Jack, ściskając mi rękę na pożegnanie.
- Chciałbyś mieć lekarza, który spóźnia się już pierwszego dnia pracy? Nie sądzę. Wrócę tu jeszcze, więc nawet nie śnij, żeby zabrać moją szafkę i podmienić biurka. 


 

Action

Wyłożyłem na taśmę znaczne ilości jednorazowych naczyń i sztućców, półlitrową butelkę wody mineralnej i dwie bułki z ziarnami dyni. Po chwili zdecydowałem się jeszcze na batonik. Dzisiaj nie będzie czasu na obiad, pomyślałem, a coś jeść trzeba.
- Impreza się szykuje? - spytała kasjerka, spoglądając na kilka opakowań plastikowych łyżeczek, które właśnie pakowałem do reklamówki.
- Tak - odpowiedziałem krótko i podałem jej banknot. Wydała resztę i życzyła udanej imprezy, no cóż...
Wpakowałem zakupy do samochodu i, zanim jeszcze ruszyłem w stronę domu, zjadłem bułki. Batonik postanowiłem zachować na później.
Pochłonąłem go już w domu, przeglądając dokumenty. Nadal brakowało nam koców i poduszek. Miały zostać przyniesione na dzisiejsze spotkanie, podobnie jak produkty spożywcze.
Spojrzałem na zegarek. Do spotkania pozostało jeszcze ponad czterdzieści minut. Stwierdziłem, że miło będzie uraczyć mój żołądek czymś ciepłym i postanowiłem zrobić sobie herbatę. Wracając do pokoju z kubkiem gorącego naparu, zauważyłem, że ktoś usiłował się do mnie dodzwonić. Odłożyłem napój na biurko i sięgnąłem po telefon.
- Dzień dobry, nie zdążyłem odebrać... - zacząłem, gdy owa tajemnicza osoba odebrała.
- Cześć, Adam. Z tej strony William Green - przedstawił się głos. William uczył mnie matematyki w liceum. Później, gdy już skończyłem szkołę, utrzymywaliśmy kontakt ograniczający się do kilku rozmów rocznie, ale ostatnio nie dawał znaku życia. Zastanawiałem się, co spowodowało, że zdecydował się zadzwonić.
- Co za miła niespodzianka - stwierdziłem. - Co tam u ciebie nowego? Jak tam Marceline? - spytałem.
- U nas wszystko w porządku, ale, wiesz, dzwonię w pewnej sprawie. Nadal zajmujesz się tą swoją... - zastanawiał się chwilę, jakiego słowa użyć. - Działalnością?
- Tak. Chcesz jakoś pomóc?
- Wiesz, że nie mam możliwości - zaczął się tłumaczyć, a ja przypomniałem sobie, że nasza ostatnia rozmowa zakończyła się kłótnią. Pewnie dlatego nie kontaktował się ze mną przez ponad rok.
- Nie mówię, że musisz robić to co ja, są też inne rzeczy, ale do tego potrzeba trochę chęci... - Teraz przypomniałem sobie, dlaczego ja również do niego nie dzwoniłem. - No ale mów, o co chodzi?
- Masz jeszcze jakieś miejsca u siebie?
- Sądziłem, że co roku wyjeżdżasz do rodziców - zauważyłem.
- Tak, nie chodzi o mnie. Jeden z uczniów powiedział mi dzisiaj, że nie ma gdzie się podziać. Mieszka z matką i młodszą siostrą w kawalerce, nie stać ich na żadne zabezpieczenia. Dzieciak boi się o siostrę, szczególnie, że ostatnio odrzuciła zaloty jakiegoś dziewiętnastolatka. Wyobrażasz sobie, dziewiętnastolatek podrywał trzynastoletnią dziewczynkę...
- Nie jesteś chyba odpowiednią osobą, aby krytykować związki z różnicą wieku - rzuciłem. William nic nie odpowiedział. Z moich notatek wynikało, że mamy tylko dwa miejsca. Mimo chęci, nie mogłem zaprosić do swojego domu nieskończonej liczby osób.
- Dobra - zgodziłem się. - Przyślij ich do mnie dzisiaj.
- Dziękuję, Adam. Naprawdę doceniam to, co robisz.
- Jeśli doceniasz, jeśli uważasz, że to co robimy, jest dobre, dlaczego się do nas nie przyłączysz? - spytałem i rozłączyłem się, nie czekając na odpowiedź.

stranger

- Zapomnieć? - zawahał się - Co przez to rozumiesz?
Wpatrywał się we mnie tymi swoimi skupionymi, brązowymi oczami. W oświetleniu pokoju ognia wydawały się mieć kolor piwny, złoty. Właściwie nie do końca wiedziałam, do czego zmierzał w naszej na pozór banalnie prostej rozmowie. Miałam mu pokazać inną, lepszą drogę? Powątpiewał i to bez wątpienia. Podobało mi się to. W pewnym sensie przypominał mnie sprzed paru lat. Zamyśloną Grace, która na widok kolejnych zabobonnych gadżetów z prenumeraty, którą zamówiła Heather z dnia na dzień coraz bardziej nie dowierzała w to co widzi. Przypomniałam sobie czczone przez nią dwa skrawki materiału zawieszone na białej sznurówce, zwane … szkaplerzem karmelitańskim. Z trudem powstrzymałam uśmiech.
- Hmm? - mruknięciem sprowadził mnie do naszej rozmowy. Wydawał się poirytowany moją nieobecnością.



- Em… No wiesz, zająć się sprawami ważniejszymi… Jak wy to mówicie… doczesnymi. - wyraźnie zaakcentowałam ostatnie słowo.
- Ale… co potem? Wiesz, kiedyś umrzemy i…
- A po co teraz o tym myśleć? Rozmawiałeś z kimś, kto umarł? Znasz medyczną definicję śmierci. - przerwałam mu. Źrenice Leo momentalnie rozszerzyły się, możliwe, że pod wpływem gasnących świec lub ekscytacji.
- W sumie masz rację… - uśmiechnął się - Brak pulsu, śmierć mózgu, zanik świadomości i tyle…Koniec, nie? - wyczułam w jego głosie lekką nutę rezygnacji.
- Mhm…
- Niezbyt to pocieszające, nie sądzisz?
- Ale ty już nie będziesz się o to martwić, poza tym… - moje zdanie przerwał wibrujący telefon. Kultura wymagała, żeby wyciszyć dzwonek przed wejściem do pomieszczenia, tak więc zrobiłam. Na widok nazwy wyświetlającej się na ekranie poczułam lekki ucisk w żołądku. Powinnam była już dawno się przyzwyczaić do tego, że to nie mama, a babcia dzwoniła z tego numeru.
- Wybacz - wtrąciłam - muszę odebrać. Leo kiwnął głową, nie miał nic przeciwko. Odwróciłam się do ściany pokrytej dywanami.
- Tak?
- Zbieraj się. Mamy gości.
Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo natychmiast się rozłączyła. Oszczędzałyśmy na wszystkim, a dodatkowe stracone minuty w najtańszym pakiecie z możliwych  nie były mile widziane. Zawsze to ja pokrywałam dodatkowe koszty. Tak jak mi kazała, przeprosiłam Leo i zwinęliśmy się w ciągu kilku minut. Zakładając buty rzuciłam ostatnie spojrzenie w kierunku niewypalonej sziszy o smaku czereśni. Dym powoli unosił się w powietrzu, a jego zapach wciąż docierał do moich nozdrzy.
- Spotkamy się jeszcze? - spytał Leo zanim rozeszliśmy się w przeciwne kierunki.
- Jasne.

Gośćmi okazali się wujek z małżonką - przyjechali do Atlanty na weekend. Dość często opuszczali swój ukochany Manhattan, w celu odetchnięcia i zaczerpnięcia wiejskiego powietrza. Babcia ugościła ich tuzinem przeróżnych słodkości i przekąsek. Ukradkiem zajrzałam do dzbanka, w którym ku mojemu zaskoczeniu parzyła się nie czarna, a zielona herbata. Rzuciłam zagadkowe spojrzenie Heather.
- Jacqueline jest na diecie. - wujek czytał mi w myślach.
- Mhm… - uśmiechnęłam się do kobiety. To co zauważyłam skutecznie zbiło mnie z tropu. Jac spłynęły łzy po policzku.
- Nasza Lily… Odeszła. - przycisnęła chusteczkę do oczu. Lily - ukochana sunia Jacqueline, którą Terry przywiózł kobiecie kilka dni po tym, gdy dowiedzieli się, że nie mogą mieć dzieci była najgrubszym mini buldogiem francuskim, jakiego dane było mi oglądać od przeszło 16 lat.
- Tak mi przykro - w głosie Heather nie dało się wyczuć fałszu. Doskonale wiedziałam, jak nie lubiła zwierząt, a zwłaszcza psów.
- Zawsze możecie przygarnąć szczeniaczka. To jakiś plus. - Wymusiłam uśmiech, a Jacqueline zaniosła się jeszcze większym płaczem. Dotarło do mnie, że szukanie pozytywów w tej tragicznej sytuacji było nie na miejscu.
- Grace, może sprawdź co u mamy.
Po upewnieniu się, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, wróciłam do pokoju gościnnego. Po raz pierwszy wyczułam pewien rodzaj maniery w ich zachowaniu. Wiedziałam, że byli zamożni, ale wcześniej nie dawali tego po sobie poznać. Uważnie przyjrzałam się Jacqueline. Splendid isolation najwyraźniej stało się ich ulubioną postawą nie tylko wobec osób, z którymi nie chcieli utrzymywać bliższych kontaktów, ale i wobec nas.

Im bliżej czystki, tym bardziej obcy wydają się bliscy...

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Addictions

- No nie. Kiedy to zrobiłeś? - Kiedy Cecil przekroczył próg mojego mieszkania dostrzegłam na jego obojczyku świeży opatrunek. To nie powinno mnie było już zaskakiwać.
- Tuż przed tym jak do Ciebie ruszyłem. - Uśmiechnął się szeroko, wyciągając szyję. - Zaraz zobaczysz, tylko weź to ode mnie.
- I ty się dziwisz, że nie masz na nic kasy. - Westchnęłam, odbierając od niego papierową torebkę. W środku były cztery muffinki. - Czemu nie powiedziałeś mi, że jedziesz do studia tatuażu?
- Próbowałem, nie odbierałaś telefonu. Z resztą to było u Jacka, przed otwarciem studia więc nie miałaś czego tam szukać. I nie zapłaciłem dużo. - Blondyn postawił kawę na stoliku i rozpiął swoją bluzę z kapturem.
Zwykle nosił koszule, zwłaszcza do pracy, ale kiedy ubierał wycięte koszulki z krótkim rękawem można było dostrzec, że większość jego rąk pokrywają fioletowo-czarne tatuaże. Wiedziałam, że to co sobie wymarzył było jeszcze niekompletne, ale już teraz można było dostrzec prawidłowości wśród abstrakcyjnych znaków, elementów zwierzęcych i wzorów geometrycznych. Kiedy odkleił foliowy opatrunek zobaczyłam wyrazisty szkic macek ośmiornicy.
- Kolorowanie akwarelą. - Ogłosił, kiedy zobaczył moje pytające spojrzenie - Ale to po weekendzie.
- Ślicznie, cukiereczku. Ale i tak twierdzę, że jesteś uzależniony. - Wgryzłam się w babeczkę red velvet, instynktownie licząc ile czasu będę potrzebowała na spalenie jej.
"Cały długi weekend będę mieć wolny, najwyżej pobiegam."
- Nie jestem. - Prychnął, ubierając się.
- Jesteś uzależniony od modyfikacji ciała. - Powtórzyłam, oficjalnym tonem, jak gdybym wydawała diagnozę.
Cóż, niewielkie tunele, sztanga, spider bites na twarzy, oraz te wszystkie tatuaże... Przepuszczał na to całą kasę, ale cóż, chłopak ma pasję.
- Jesteś uzależniona od seksu.
- Finansowo. - Dopowiedziałam.
- A propos, co powiedziała Ci ta stara rura? - Zainteresował się pozostałymi babeczkami, po czym wyjął sobie tą z masłem orzechowym.
- Nic wielkiego, umawiałam się z nią jak mamy się rozliczyć. Ona nie jest Lucyferem, wiesz? - Westchnęłam.
Nie chciałam zaczynać z nim tego tematu, ale jakimś sposobem on zawsze wkradał się w nasze rozmowy. Cóż, tylko przed nim mogłam być zupełnie szczera. Znajomi spoza "branży" byli pewni, że pracuję w korpo na nocną zmianę. Z resztą, nie interesowali się moim życiem zawodowym dopóki wypytywałam o ich życie prywatne i umiejętnie słuchałam.
- Oczywiście, że nie. Nawet Lucyfer nie każe swoim dziwkom oddawać połowy dochodów. - Odgryzł się.
- Nie chcesz wiedzieć ile tobie obcinają z pensji. - Upiłam kilka łyków kawy, po czym zlizałam z ust bitą śmietanę i kakao.
- Płacą akurat tyle, że starcza na tatuaże i babeczki. - Podsumował, ze śmiechem.
Uwielbiałam jego szczery śmiech, dość wysoki i bardzo dziecięcy. Niewiele osób miało okazję go słyszeć zwłaszcza, że kiedy był dzieckiem często śmiali się z tego, że "śmieje się jak dziewczyna".
- Opłaciłaś VOD, czy coś? - Spytał, chwytając za pilota.
- Myślisz, że będziesz siedzieć tu cały weekend i oglądać filmy, dupku?
- I seriale? I miksować drinki do gry w "Pijesz za każdym razem gdy Gene Hunt zagrozi komuś przemocą fizyczną"? - Dodał. - Kupiłem na przecenie DVD z "Życiem na Marsie" i mam zamiar je obejrzeć!
- Widziałeś ten serial już dwa razy. - Westchnęłam, zrezygnowana. - Jakim cudem ty nie jesteś studentem?
- Myślę, że imprezowanie i oglądanie seriali nie gwarantują wpisu. - Wyszczerzył się.
Cieszyłam się w duchu, że jest w remisji w okresie czystki. Pierwsze takie 'święto' spędziliśmy razem nie z chęci, a z konieczności. Musiałam całą noc pilnować, żeby nie wybiegł na ulicę w swoim samobójczym nastroju. Od tej pory obiecałam mu, że kiedy usłyszymy syreny nie odstąpię go na krok. Z czasem jego pobyt u mnie stał się naszym małym rytuałem. Robiliśmy wyżerkę, drinki i oglądaliśmy filmy leżąc na wielkiej stercie koców, pierzyn i poduszek. W sumie to był nasz ulubiony sposób spędzania świąt wszelakich.


Cecil wyszedł po jakichś trzech godzinach, a ja spokojnie mogłam oddać się moim rytuałom. Wosk, maseczki, balsamy, manicure, makijaż, układanie włosów... Relaksowało mnie to, robiłam to już na autopilocie i mogłam pozwolić myślom na swobodne dryfowanie. W końcu mogłam włożyć na siebie bieliznę, tym razem klasyczną czarną koronkę i pończochy ze szwem. Spięłam włosy w kok, którego mogłam pozbyć się jednym ruchem i ubrałam śliczną garsonkę.
Kiedy przemierzałam miasto nie rzucałam się w oczy w żaden sposób. Kilku mężczyzn zawieszało na mnie wzrok, ale skromny ubiór nie pozwalał im snuć żadnych przypuszczeń. Dla nich byłam po prostu poza zasięgiem portfeli, dlaczego więc nie miałabym ukrywać się poza zasięgiem ich wzroku?
Kiedy wchodziłam do biurowców nie brali mnie nawet za sekretarkę, dekolt był niewystarczająco prowokujący, a spódniczka o kilka cali zbyt długa.
Wsiadłam do windy i nim zamknęły się za mną drzwi, w środku znalazło się jeszcze dwóch biznesmenów.
Odruchowo zerknęłam najpierw na ich garnitury, następnie na zegarki, kończąc na pośladkach. Ignorowałam natomiast obrączki - tak jak oni ignorowali je, kiedy zahaczały przypadkiem o moje koronki.
Zerknęłam na telefon upewniając się co do nazwiska klienta. Kilka ostatnich pięter zajmował hotel, miałam przyjemność poznać pana Lafayette (mało kreatywny w wyborze fikcyjnych nazwisk) zajmującego apartament 116A.
Miałam nadzieję, że wyrobię się do domu przed północą, kolejna całkiem zarwana noc byłaby już ciężka do przykrycia makijażem.
Szablon wykonała Sasame Ka dla Zaczarowane Szablony