środa, 30 lipca 2014

. . .

Stanąłem przed regałem z książkami. Było tuż przed dziewiątą, co dla Marceline oznaczało porę snu, a dla mnie porę czytania córce na dobranoc. Już jakiś czas temu stwierdziła, że wyrosła z książek dla dzieci. Ostatnio zażyczyła sobie, abym przeczytał jej Nędzników, po tym, jak wspólnie obejrzeliśmy musical. Może powinienem się zastanawiać, czy to dobra lektura dla siedmiolatki, ale zamiast tego czytałem jej po jednym rozdziale dziennie, ciesząc się z tego, że moja córka interesuje się dobrą literaturą.
Pomiędzy książkami stał album ze zdjęciami, jedna z nielicznych pamiątek po Valerie. Dała mi go na urodziny, gdy jeszcze była moja uczennicą. Jak się później dowiedziałem, specjalnie zgłosiła się do zaniesienia pewnych dokumentów do sekretariatu, tylko po to, by móc je po drodze przejrzeć i znaleźć moją datę urodzenia. Była niesamowita. Uśmiechnąłem się do siebie na to wspomnienie.
Marceline jeszcze nie wyszła z łazienki, więc postanowiłem otworzyć album. Znajdowały się w nim zdjęcia rzeczy, które kojarzyły się Valerie ze mną. Nasza szkoła, uchwycona pod nietypowym kątem, roślina, której nasiona jej dałem, narysowany w zeszycie znak nieskończoności. Uwielbiała symbolizm. Nawet imię, które nadała córce było w pewien, bardzo nieoczywisty, sposób symboliczne.
- Jestem gotowa! - wykrzyknęła dziewczynka, podbiegając do mnie. - Co to jest? - zainteresowała się albumem.
- Prezent, który dostałem od twojej mamy bardzo dawno temu - odpowiedziałem.
- Mama zrobiła to sama? - spytała, po przejrzeniu zdjęć. - Pewnie bardzo cię kochała - dodała, gdy przytaknąłem. - Kochałeś ją tak samo?
Zastanawiałem się przed chwilą nad odpowiedzią.
- Nie tak samo - odparłem zgodnie z prawdą. - Kochałem ją, ale nieco inaczej, niż ona mnie. Każdy ma swój własny sposób odczuwania różnych uczuć.

21.07.2016
Powoli podniosłem się z fotela, słysząc dzwonek do drzwi. Zastanawiałem się, kto mógł postanowić mnie odwiedzić. Było już zdecydowanie za późno na listonosza.
- Valerie, nie spodziewałem się ciebie - powiedziałem, widząc na progu przemokniętą, zapłakaną dziewczynę. - Wejdź. Co się stało?
- Jestem w ciąży - wyznała i znów zaniosła się płaczem.
Zaprowadziłem ją do pokoju i podałem chusteczki higieniczne.
- On mnie zostawi - dodała, gdy się nieco uspokoiła. - Jestem pewna, że mnie zostawi, gdy się dowie.

wtorek, 29 lipca 2014

Ordinary girl

O dwudziestej pod moje mieszkanie podjechała taksówka. Zbiegłam po schodach w dresie, adidasach i z torbą sportową na ramieniu. Wyglądałam jak studentka wracająca do domu na weekend, tak przynajmniej musiał pomyśleć taksówkarz, który odwoził mnie za miasto.
Był gadatliwy, ale zbyłam go cichymi potaknięciami i spuszczonym wzrokiem zawstydzonej dziewczynki. Teraz nawet ją przypominałam - okrągła buzia, ledwie widoczny makijaż, luźno upięte włosy. Spoglądając w lustro widziałam starą, dobrą Jacks. Ostatnio ten widok wprawiał mnie w zaskoczenie. Korzystałam z najkrótszych chwil w których potrafiłam rozpoznać się w lustrze. Założyłam słuchawki i odcięłam się od świata, który nie potrafił zapewnić mi w tej chwili lepszego towarzystwa niż własne.


Wiedziałam, że podróż trochę potrwa, zwłaszcza, że w centrum panował spory ruch jak na tą godzinę. Domyślałam się, że ludzie wyjeżdżają za miasto, do swoich rodzin przed zbliżającą się czystką.
"To już za tydzień..." - Pomyślałam, zmartwiona. Zastanawiałam się, czy w tym roku nikomu nie podpadłam na tyle by fatygował się na strzeżone osiedle po jedną dziewczynę.
Odsunęłam od siebie myśli, zaglądając do torby. Po raz trzeci upewniłam się, że zabrałam ze sobą wszystko, czego potrzebowałam. Zajrzałam do kosmetyczki i oceniłam kilka odcieni podkładu. Nie wiedziałam jakie światło będę miała do dyspozycji, a musiałam wyglądać nieskazitelnie przez całą noc. Chwilę przeglądałam cienie do powiek nim zdecydowałam się na umiarkowany, grafitowo-niebieski smokey.
Światła Atlanty oddalały się od nas, ustępując rozległym terenom zielonym Harbins. Wiedziałam, że jeszcze tylko kilka kilometrów do celu, odłożyłam więc wszystko na miejsce i zdjęłam słuchawki.
- Pomóc Pani z bagażem? - Zapytał mężczyzna, parkując przed bramą. Nie była zbyt okazała, zajechaliśmy od strony bocznych dróg.
- Dziękuję. - Pokręciłam głową. Kurs był opłacony z góry, nie przejmowałam się więc szukaniem portfela, tylko życzyłam mężczyźnie miłego wieczora i skierowałam się w stronę rezydencji. Kitty musiała pojawić się za góra dwie godziny i zachwycić facetów, którzy mieli więcej kasy niż rozumu.
Cecil wyszedł mi na przeciw, jak zwykle pospieszając mnie bez potrzeby.
- Jacks, czy ty postradałaś zmysły? - Krzyknął na mój widok.
- Tak! W chwili w której zdecydowałam się puścić Cię pierwszego na świat. - Odparłam, nie po raz pierwszy z resztą. Często żartowaliśmy z faktu, że C. był ode mnie starszy o sześć minut.
- Pomogę Ci z tą torbą. - Wyciągnął ręce, ale odsunęłam się od niego.
- Ty i twoja udawana szarmancja. Poradzę sobie, ty lepiej powiedz mi co i jak. - Rzuciłam.
- No więc burżuje zaczną się zbierać w ciągu pół godziny. Kelnerzy szaleją, choć nie mają nad czym, to nie uczta, tylko popijawa. - Cecil przewrócił oczami tak teatralnie, że nie musiałam patrzeć w jego stronę, by o tym wiedzieć. Już sam ton jego głosu był wystarczającą sugestią.
- Zapowiada się spoko. Nie jestem głównym barmanem, więc więcej się narzucam butelkami na pokaz, niż naobsługuję. - Kontynuował szybko.
"Ten to ma farta." - Pomyślałam. Głosik z tyłu głowy niemal natychmiast zganił mnie, przypominając jak kolosalnie przebijam go wysokością zarobków. Wymieniliśmy szybkie spojrzenie z bratem i wiedziałam, że myśli o tym samym.
- Nie przejmuj się, będą chcieli się ponabijać z pana młodego, upić i popatrzeć na to jak tańczysz na rurce. Wątpię, by ta impreza zamieniła się w jakąś orgię, ściśle męskie, heteryckie grono. Nie zniosą widoku cudzego penisa w żadnym innym miejscu, niż przy pisuarze. Same ciacha.
- Jak chcesz, to ich nadgryź, ja chętnie porzucam sobie szklankami. - Wtrąciłam mu się w słowo tuż przed tym jak otworzył drzwi.
- Spadaj się pudrować. Pierwsze piętro, korytarzem prosto i pytaj o Sue. - Klepnął mnie w tyłek na odchodne, po czym zbiegł do piwniczki.
Powoli schodziło ze mnie napięcie, którego istnienia nie byłam wcześniej świadoma. Jego miejsce zajmowała ekscytacja.
Sue była pokojówką, starszą i zadbaną. Musiała długo tu pracować, sprawiała wrażenie osoby posiadającej autorytet wśród innych pracowników. Kobieta pokazała mi pokój w którym mogłam się przygotować, oraz oprowadziła po rezydencji - oczywiście wyłącznie części, która miała mnie interesować. Na koniec życzyła mi udanej zabawy.
Miałam ochotę prychnąć na tą ironię, co świadczyło o tym, że powinnam czym prędzej wskakiwać pod prysznic i doprowadzić się do użytku, bo Kitty nie może się już doczekać, by pokazać swój pazur.

poniedziałek, 28 lipca 2014

. . .

- Czy to nowa sukienka? - spytałem, gdy do biura weszła moja sekretarka, niosąc kawę. Przytaknęła, uśmiechając się nieśmiało. - Świetnie wyglądasz, Lucy, ale przydałyby ci się nowe kolczyki - stwierdziłem. Wypisałem czek na jakąś niewielką sumę i podałem jej. - Uznaj to za premię - uśmiechnąłem się. - I dziękuję za kawę.
Lucy wyszła, a ja spojrzałem na zegarek. Miałem akurat jeszcze trochę czasu przed umówionym spotkaniem. Wyciągnąłem tablet i zacząłem szukać jakiegoś odpowiedniego krawata. Przeglądałem różne strony internetowe, ale nie mogłem znaleźć nic ciekawego. Ralph Lauren miał zbyt zwyczajną ofertę, Alexander McQueen - zbyt mroczną. Kiton mnie nie zawiódł, problemem było tylko to, że najbliższy sklep znajdował się w Miami.
Dokończyłem kawę i wyszedłem ze swojego biura. Lucy porządkowała akurat jakieś nudne dokumenty.
- Moja droga, zarezerwuj dwa bilety do Miami na jutro. Wybierzemy się na zakupy - zapowiedziałem. - Tylko postaraj się, żebyśmy wrócili jakoś wcześnie, muszę się wyspać przed imprezą - dodałem i wyszedłem.

Na spotkanie z moim krawcem spóźniłem się nieznacznie. Miałem odebrać gotowy już garnitur, ale okazało się, że będzie trzeba wprowadzić kilka poprawek.
- Mówiłem ci, Luigi, że rękawy muszą być krótsze - powiedziałem. - Mam nadzieję, że na jutro wszystko będzie idealnie. Nie chciałbym być zmuszony do znalezienia sobie nowego krawca...
Postanowiłem postraszyć go odrobinkę, mimo że ten niezbyt szczupły, delikatnie mówiąc, Włoch, który zawsze chciał być projektantem, ale był zbyt mało kreatywny, nigdy mnie jeszcze nie zawiódł. Lekkie zwiększenie motywacji nigdy nikomu nie zaszkodziło, a na piątkowej imprezie chciałem wyglądać perfekcyjnie. Nie mogłem sobie pozwolić na założenie jednego ze starych garniturów.


Gdy już to załatwiłem, wybrałem się do Article 14 na obiad. Nawet lubiłem tę restaurację i często tam zaglądałem, szczególnie po zakupach albo spotkaniu z Luigim. Zamówiłem łososia z truflowym risotto i bobem oraz dobre wino. To było, moim zdaniem, ich najlepsze danie.
Po skończeniu posiłku i wynagrodzeniu uroczej kelnerki wysokim napiwkiem, stwierdziłem, że czas wracać do domu. Niestety, mój szofer miał dzisiaj wolne. Dzieciak mu się urodził, już trzeci. Wydawał się być z tego zaskakująco zadowolony. Ja jednak powodów do radości nie miałem - musiałem pojechać do domu taksówką.

Co-workers and Mr. Gray

- Chyba żartujesz? - Podniosłam głos, rozmawiając przez telefon na zapleczu.
Chwilę słuchałam argumentacji brata, próbującego wkręcić mnie w roli striptizerki na wieczór kawalerski jakiegoś jego 'znajomego'. - Nie będę kręcić tyłkiem do wiejskiej muzyki przed tłumem facetów, których nie stać nawet na to, bym zdjęła dla nich pończochy.
- Kurwa, siostra. Pan Gray wspominał, że będzie na tej imprezie. - Jęknął.
Myślał, że nazwisko właściciela Opery zrobi na mnie większe wrażenie. Prawdę mówiąc nie musiałam w ogóle przejmować się opinią tego faceta, dla niego byłam tylko kolejną dziwką z jego haremu. Mógł przebierać w swoich Silviach, Angelach, Brigitte...
- Myślałam, że Pan Gray zabawia się z Anastasią. Z resztą, co mnie to obchodzi? Betsy mówiła, że w tym tygodniu mam tylko klientów. Żadnych imprez. - Spodziewałam się, że przegram tą batalię słowną, ale nie miałam zamiaru łatwo ustąpić.
- Betsy, ta stara rura? - Prychnął.
Nienawidził mojej 'menedżerki'. To ona była kobietą, która mnie zatrudniła. Ona sprawdzała i umawiała klientów, pilnowała mojego grafiku i pobierała 50% od każdej transakcji. Dzięki niej pracowałam na tak wysokim poziomie, obie miałyśmy z tego korzyść. Bets miała pod sobą jeszcze dziewięć dziewczyn, wśród których średnia wieku nie przekraczała dwudziestu czterech lat.
- Nigdzie nie idę, zwłaszcza z tym impotentem. - Rzuciłam i rozłączyłam się.
Nie miałam czasu na dłuższą rozmowę, właśnie układałam włosy przed następnym spotkaniem.
Pan Wilkinson. Jeden ze stałych klientów. Tradycyjnie loki, styl pin-up i lap dance na rozgrzanie atmosfery. Żonaty. Zdejmował obrączkę, ale nie mógł zamaskować linii opalenizny. Pragnął kogoś, kto zmieni jego nudne życie erotyczne w niezapomniany występ. Raz był marynarzem, innym razem lotnikiem. Ja byłam zwykle rozochoconą panienką wdzięczną za wybawienie mojego kraju z opresji. Czasem prosił o ustawienie kamery, nigdy jednak nie zabierał filmów. Poza tym był przeraźliwie nieciekawy.
Był zachwycony od wejścia. Nie było go u mnie od ponad dwóch tygodni, nie mógł już doczekać się spotkania. Tradycyjnie zaprowadziłam go do salonu, podałam mu tym razem drink z rumem i mleczkiem kokosowym, po czym zabrałam kopertę. Przeliczałam pieniądze w innym pokoju, wtedy też dzwoniłam do Bets potwierdzając, że wszystko się zgadza.
- Wszystko w jak najlepszym porządku.
Gdybym powiedziała "Wszystko w porządku" do mojego mieszkania jechałoby już czterech rosłych facetów. To było jedyne w czym przydawało się nam zwierzchnictwo Pana Graya.
- Zadzwoń do mnie za trzy godziny, Kitty. Mam sprawę do omówienia. Będziesz mieć dodatkowe zlecenie. - Obwieściła kobieta.
- Słyszałam od Cecila. Nie możesz wrzucić za mnie Anastasii? - Mruknęłam.
- Porozmawiamy później. - Rozłączyła się.
Wiedziałam, że nie będę mogła wykpić się z tej imprezy. Mogłam jedynie liczyć na to, że będą na niej przyzwoici i obrzydliwie bogaci goście.


fanaberrie

Od samego rana byłam dziwnie podekscytowana. Wiedziałam, że dzisiejszy dzień przyniesie zmiany, chociażby dlatego, że po raz pierwszy od niepamiętnych czasów obudziły mnie promienie słońca padające wprost na poduszkę od strony drzwi. Zawsze spałam bliżej drzwi. Było to całkiem praktyczne, dzięki lustru weneckiemu znajdującemu się w przedsionku mogłam swobodnie obserwować przedpokój, salon i właściwie każde istotne wejście do pozostałych pomieszczeń w domu. Żaden snajper by nie pogardził. 

Przetarłam oczy spoglądając leniwie na zegarek. 8:06, cudownie, Heather nie ma w domu. Heather to moja babcia. W myślach zdecydowanie wolałam nadawać jej imię, nie funkcję, którą rzekomo, przez wzgląd na powiązania krwi ‘pełniła’ w rodzinie. W rzeczywistości wcale nie była babcią. Filmy i książki z którymi zetknęłam się w ciągu swojego życia pozwoliły mi na bezbłędne wykreowanie obrazu doskonałej babci… No cóż… Heather wiele brakowało by zasługiwała na to miano. Mimo to w głębi ducha zawsze gdzieś tam wierzyłam, że może choć odrobinę się zmieni. Potrzebowałyśmy siebie nawzajem. Nie mogłam pogodzić się z faktem, że kwestia wiary może aż tak poróżnić ludzi. Nie była jedyną osobą, z którą nie udało mi się znaleźć wspólnego języka. Leo... Mimo kiepskiego początku naszej znajomości intrygował mnie. Kilkakrotnie zdarzyło mi się zauważyć, jak wychodził z kościoła, zamyślony, pełny zadumy tylekroć widywanej na twarzy Heather. 

Mówią, że najlepiej jest poznać coś od podszewki. 

Poza wyjściem na kompletną idiotkę nie miałam nic do stracenia. Wiele razy podejmowałam w życiu impulsywne decyzje i do tej pory nie wyszłam na tym źle. Czas na przełamanie lodów. Mogłabym zabrać Leo do buddyjskiej herbaciarni… Miałabym przewagę. Możliwość psychicznej dominacji była wystarczająco kusząca, by wystukać kilka znaków na klawiaturze postarzałej, niezniszczalnej Nokii. Zawahałam się przed wciśnięciem ‘wyślij’. 
-Grace? 
Cholera, wróciła. Odłożyłam telefon i szybkim krokiem podreptałam w kierunku, z którego dochodził zachrypnięty głos. Oparłam się o balustradę kuchennych drzwi z założonymi rękoma. 
- No co tak stoisz? - spytała pretensjonalnym tonem, po czym kiwnęła na siatki zakupów ułożonych na kuchennej wyspie. - Pomóż mi. 
Bez słowa zabrałam się do rozpakowywania papierowych torb. 
- Zrobiłaś mamie śniadanie? 
- Tak i podałam leki. - wyprzedziłam jej kolejne pytanie. 
- Włóż wędliny i mięso do zamrażarki. Idę sprawdzić co robi. - w drodze do sypialni mamy, zatrzymała się obok szafki, na której zostawiłam telefon. Poczułam nieprzyjemny skurcz w żołądku. 
- No, no - zacmokała pod nosem - Leo Nicholson. 
Podeszłam bliżej, nerwowo wyginając palce. Zmusiłam mięśnie okrężne ust do czegoś, co w sytuacjach kryzysowych można by nazwać zakłopotanym uśmiechem. 
- Czy nie wyraziłam się dość jasno na temat spotykania się z mężczyznami? 
Miała na myśli jedno. Zero spotkań, dopóki osobiście ich nie pozna. 
- To mój partner z prosektorium… Nie łączy nas nic poza tym, że uczęszczamy na te same zajęcia. - właściwie nie wiedziałam, dlaczego jej się tłumaczę. Mój głos był irytująco rozemocjonowany. Uspokoił mnie nieco śmiech mamy z sąsiedniego pokoju, każdego niedzielnego ranka oglądała swoją ulubioną operę mydlaną. Heather raz jeszcze spojrzała na wyświetlacz telefonu, który trzymała w ręce. Wyraz jej twarzy znacznie złagodniał, gdy zorientowała się, że wiadomość, którą przeczytała wcale nie została wysłana. Kilkakrotnie wcisnęła przycisk delete, po czym oddała mi telefon. 
- Partner, nie partner. Między nogami ma to samo co reszta chłystków w Twoim wieku, którym tylko jedno, Boże przebacz, w głowie. Nie waż się spotykać z tym chłopakiem! 
- Jestem już pełnoletnia, nie masz prawa wytyczać mi harmonogramu spotkań i osób, z którymi będę się widywać! 
Powiedziałam zdecydowanie za dużo. Zdałam sobie z tego sprawę gdy mój policzek przeszył siarczysty ból od wymierzonego uderzenia. Nie po raz pierwszy i nie ostatni… Odkąd pamiętam z pokorą poddawałam się zarówno nieprzyjemnościom i bólowi dokładnie tak samo jak przyjemności. Nie ograniczałam swojej świadomości, to jedno z dziewięciu zaleceń terapii Gestalta. Gdy już oprzytomniałam, Heather nerwowo poprawiła plisowaną spódnicę i udała się do kuchni, jak gdyby nigdy nic. Schowałam telefon do kieszeni. Po obiedzie zaszyłam się w łazience, w celu ponownego napisania i tym razem wysłania wiadomości do Leo. 



‘Co powiesz na kubek niepowtarzalnej herbaty, w niepowtarzalnym towarzystwie i niepowtarzalnej scenerii przy alei Johna Wesleya?’ 

Jak dziwnie by to nie zabrzmiało, nie musiałam długo czekać na odpowiedź. Przed siedemnastą spotkaliśmy się przy herbaciarni Fanaberrie. Jakież przyjemne było zaskoczenie wymalowane na jego twarzy. Na szczęście nie zauważył zaczerwienienia na policzku, które całkiem sprytnie zatuszowałam różem i podkładem. Zeszliśmy krętymi schodami w dół, gdzie momentalnie odurzyła nas woń tego niezwykłego miejsca. Wyczuwalne nuty płatków pomarańczy, rozmaitych rodzajów herbat i dymu kadzideł wprawiły mnie w doskonały nastrój. Umiejętnie ukryte głośniki uwalniały orientalną muzykę, która nie była nachalnie głośna, jak w wielu tego typu miejscach, lecz przyjemna dla ucha. Leo rozglądał się z zaciekawieniem i zdziwieniem. 
- Namaste. - przywitała nas ciepło jedna z kelnerek. 
- Namaste. - opowiedziałam z uśmiechem. Nicholson drgnął, nie bardzo wiedząc jak się zachować. 
- Mmoże usiądziemy tutaj? - wskazał na oszklone i oświetlone naturalnym światłem pomieszczenie pełne bieli. Każda z sal Fanaberrie nawiązywała do jednego z czterech żywiołów. Powietrza, wody, ziemi i ognia. - Tu jest… całkiem przyjemnie… 
- Pójdziemy w ogień - uśmiechnęłam się szeroko na myśl o najprzytulniejszej z czterech sal. Sala ognia była wyjątkowa, znajdowała się na niższym piętrze, a jedynym źródłem światła był kolorowy witraż, przedstawiający najpotężniejszy z żywiołów Ziemi. - Zdejmij buty. - powiedziałam, zsuwając ze stóp szmaciane balerinki. Leo uniósł brwi. Zaczerpnęłam powietrza napawając się wonią orientu. Zapowiadał się długi, ciekawy wieczór.

niedziela, 27 lipca 2014


Marceline spała już od paru godzin. Odłożyłem książkę i również miałem zamiar położyć się spać, ale przypomniałem sobie o Ellie, uczennicy, której poleciłem, aby do mnie napisała. Włączyłem laptopa. Zegarek na ekranie poinformował mnie, że już po pierwszej. Nie wiedziałem, czy opłaca się w ogóle sprawdzać pocztę. Dziewczyna pewnie już śpi i nie zdąży odczytać mojej wiadomości. A nawet jeśli odczyta - przecież nikt normalny nie rozwiązuje zadań matematycznych w środku nocy. Stwierdziłem jednak, że wypadałoby spełnić obietnicę i wszedłem na skrzynkę mailową. Wśród reklam i zasubskrybowanych kiedyś, ale nigdy nie czytanych newsletterów znalazłem wiadomość od Ellie. Zdziwiło mnie, że dziewczyna ma problem z dosyć prostym zadaniem, zazwyczaj dobrze radziła sobie nawet z tymi trudniejszymi. Odpisałem jej, wyjaśniając w jaki sposób dojść do prawidłowego wyniku. Po chwili zastanowienia dodałem jeszcze przeprosiny, za to że nie udało mi się odpisać wcześniej oraz informację, że jeśli nie będzie miała jutro pracy domowej, nie wyciągnę konsekwencji. Ku mojemu zaskoczeniu, po kilku minutach otrzymałem odpowiedź. Podziękowała mi i zapewniła, że zrobi zadanie, ponieważ i tak ma problemy ze snem.
Ja takich problemów nie miałem, więc wyłączyłem komputer i położyłem się spać.

4.09.2010
Spojrzałem na zegarek. Za dziesięć minut miały zacząć się moje pierwsze zajęcia dodatkowe. Od trzech lat prosiłem dyrektora szkoły o zgodę na ich przeprowadzenie i dopiero teraz ją otrzymałem. Uczniowie powoli zbierali się w sali. Większość stanowili chłopcy.
Równo o czternastej do klasy wbiegła niska dziewczyna w za dużej koszuli flanelowej.
- Proszę zamknąć drzwi - zwróciłem się do niej.
- No, idź już na lekcję. Widzimy się na przystanku! - krzyknęła do kogoś znajdującego się na korytarzu, zanim wykonała moje polecenie.
- Mam nadzieję, że się nie spóźniłam - powiedziała, zajmując miejsce.
- Przyszła pani, ledwo co, ale jednak, na czas, panno...?
- Valerie Moore - przedstawiła się i uśmiechnęła szeroko, niezrażona moim lekko ironicznym tonem.
- No to zaczynamy - stwierdziłem i przeczytałem uczniom regulamin uczestnictwa w zajęciach. Następnie nakreśliłem zakres tematyczny, jakim mieliśmy się zajmować. - Czy są jakieś pytania?
Z całej piętnastki zgłosiła się jedynie Valerie.
- Jak często będą się odbywać zajęcia?
- Co dwa tygodnie - odparłem.
- Dlaczego tak rzadko? - W jej głosie dało się usłyszeć coś w rodzaju oburzenia. Reszta uczniów posłała jej zaskoczone spojrzenia.
- To jest raczej pytanie do pana dyrektora - zaśmiałem się, po czym przeszedłem do właściwego tematu zajęć.

The fight inside

Był to pierwszy od prawie trzech tygodni słoneczny dzień, a postanowiłem spędzić go w mieszkaniu. Już od jakiegoś czasu zacząłem poświęcać więcej czasu różnym atlasom anatomii, pracom najlepszych doktorów medycyny, a dziś, w słoneczną niedzielę, postanowiłem obejrzeć nagranie wideo z operacji przeszczepu płuc. To jedyna rzecz, która mogła odciągnąć moje myśli od nieustannych wyrzutów sumienia. Ostatni raz opuściłem niedzielne nabożeństwo w wieku 13 lat. kiedy tuż przed wyjściem z domu usłyszałem pisk matki. Stała w kuchni niczym sparaliżowana i wskazywała palcem na uchylone okno. Nie trudno było zorientować się o co chodzi. Po białej framudze ciekły stróżki jasnej krwi, a kot zawieszony gdzieś w połowie okna, z prawą łapą i głową w kuchni, a resztą ciała na zewnątrz, wydawał ostatnie podrygiwania. Posadziłem matkę w salonie na kanapie, a sam zacząłem zbierać z okna resztki naszego ukochanego, rudego persa. Zakopałem go pod krzewem róży w ogrodzie, po czym dokładnie zmyłem z okien krew i nadtrawione śniadanie, które wydostały się z rozdartych trzewi.

Włączyłem nagranie z sali operacyjnej, w myślach starając się omówić dokładnie zabieg. Lekarz nie tknął jeszcze nawet skalpela, gdy telefon zawibrował. "Wiadomość SMS od Grace Archer."

Moja partnerka w prosektorium już od pierwszych zajęć odnosiła się do mnie z pogardą, jakby studiowanie medycyny czyniło ją istotą lepszą od ludzi wokół. A teraz nagle chciała się spotkać? W piątek ledwie na nią spojrzałem, a już obruszyła się jak dzika kotka. Z pewnością nie znała obopólnej przyjemności z dotykania kobiecego ciała, a też nie zamierzałem jej uświadamiać. Za bardzo irytowałą mnie przechwalaniem się wiedzą. Przecież wystarczyło powierzchownie zajrzeć do jej notatek, błędy rzucały się w oczy już od pierwszej strony. Ale skoro uważa, że wtorkowe zajęcia odbywają się w labolatorium

Owa sytuacja wybiła mnie z rytmu na tyle mocno, że odruchowo sięgnąłem po leżącą na stoliku podręczną Biblię i zacząłem czytać coś zupełnie przypadkowego.




«Tak mówi Pan, Bóg Izraela: "Każdy z was niech przypasze miecz do boku. Przejdźcie tam i z powrotem od jednej bramy w obozie do drugiej i zabijajcie: kto swego brata, kto swego przyjaciela, kto swego krewnego"». Synowie Lewiego uczynili według rozkazu Mojżesza, i zabito w tym dniu około trzech tysięcy mężów. Wj 32, 27-28

Cienkie kartki papieru łaskotały moje dłonie. Strony były niemalże przezroczyste, wręcz dało się dostrzec pod pierwszą linijki tekstu z kolejnej. W moim umyśle rodziła się niepokojąca myśl, którą rozwijałem z uczuciem podekscytowania, rozchodzącym się drżeniem po całym ciele. Czyż czystka nie jest podobna do biblijnych klęsk śmierci?


Sięgnąłem po telefon, by odpisać na wiadomość Grace. Jedna rzecz zapadła mi w pamięci szczególnie, a mianowicie jej specyficzne poglądy na temat religii. W obecnej sytuacji ciekawość zwyciężała z niechęcią wobec grzeszników, chciałem spojrzeć na świat z innej perspektywy.

Actress

Zerkałam we wsteczne lusterko, usiłując dostrzec twarz taksówkarza z tylnego siedzenia. Był facetem po pięćdziesiątce, zadbanym i uśmiechniętym. Znałam go z widzenia, niezbyt wielu taksówkarzy pracuje regularnie na nocną zmianę, ale on był jednym z nich. Ceniłam sobie jego profesjonalizm. Wymieniliśmy kurtuazyjne kilka zdań, a on nie zanudzał mnie opowieściami o tym, jak to dobrze prowadzi się, gdy nie ma ruchu, jak teraz. Zawsze dawałam mu jakiś, choćby niewielki napiwek, a on zawsze uśmiechał się grzecznie i życzył mi udanej nocy.
Wysiadłam pod Operą,ciągnąc za sobą małą, czarną walizeczkę. Dochodziła jedenasta w nocy, pomimo to Atlanta jaśniała blaskiem miliona latarni, których światła odbijały się od szkła i metalu z jakiego została stworzona. Nie byłam pewna, czy chłód, który odczuwam zawdzięczam pogodzie, czy jedynie wrażeniu, jakie sprawia na mnie to miasto. Przeprowadziłam się tu zaledwie cztery lata temu i w głębi duszy nadal czułam się tu obco.
Opera była miłą odmianą. Znałam to miejsce od podszewki. Pomimo swojego położenia w ścisłym centrum, był to niewielki, ceglany budynek otoczony zielenią i niewielkimi, nieco kiczowatymi rzeźbami. Moją ulubioną był kamienny lew, sąsiadujący z fontanną, która o tej porze była delikatnie podświetlona. Spojrzałam na swoje niewyraźne, ciemne odbicie i uśmiechnęłam się do siebie. Tej nocy miałam być tutejszą gwiazdą, nie było tu miejsca na rozczulanie się. Głęboki oddech przywrócił mi jasność myślenia i pewność siebie.
Przed Operą zaczęli zbierać się już ludzie. Podjeżdżały kolejne limuzyny z których wysiadali mężczyźni przedstawiający się jako biznesmeni i kobiety przedstawiające się jako ich narzeczone. Patrzyłam na niektóre z nich z rozbawieniem, pamiętając jak zaledwie kilka dni temu były narzeczonymi zupełnie innych mężczyzn.
Weszłam do budynku drzwiami przeznaczonymi dla upoważnionych. Tej nocy nie musiałam uśmiechać się na czerwonym dywanie, ani mijać ochrony z wyższością. Mogłam całkiem spokojnie zaszyć się w garderobie i przygotować do występu.


Miałam wprawę w robieniu się na bóstwo. Po zaledwie pół godziny wyglądałam nienagannie. Suknia z prowokującym dekoltem, sięgała do samej ziemi, pomimo moich piętnastocentymetrowych szpilek. Włosy opadały mi na ramiona lekkimi falami. Spojrzenie podkreślał wieczorowy makijaż.
- Jacks, ile jeszcze będziesz tam siedzieć? - Usłyszałam zniecierpliwiony, męski głos.
- Przymknij się, suko. - Rzuciłam, pieszczotliwym tonem. Cecil przywykł do tego, że im bardziej go lubiłam, tym ostrzejszy miałam język.
- O której masz wyjście? - Zapytał, bez ogródek wchodząc do mojej garderoby. Nie przejmowałabym się tym nawet, gdybym była nadal naga. Cecil był niemalże zbyt pedalski, by egzystować.
- Nie komplementuj mnie przed pierwszym drinkiem. - Ostrzegł. Zlustrował mnie od stóp do głów, po czym poprawił kilka kosmyków na mojej głowie. - Wyglądasz jak ekskluzywna szmata. - Posumował.
- Dziękuję. - Zaśmiałam się. Bawił mnie jego ton konesera kobiet. - Do której tu dziś będziesz?
- Za barem? Powinienem o czwartej zejść, ale do szóstej zejdzie mi tu ze wszystkim. - Bezczelnie wepchnął się przed lustro i poprawił włosy.
- Pewnie jeszcze tu będę. Mam dziś tylko jedno zlecenie, pewnie złapię coś na miejscu. Powinno mi pójść szybko. - Dodałam odrobinę pudru na dekolt, podczas gdy barman podkradł mi złoty eyeliner. Nie ganiłam go już za to, czasem jedynie z przekąsem zauważałam, że wygląda jak skończona ciota.
- Widzimy się o piątej na zapleczu? - Spytałam, całując go w policzek.
- Dzwoń, jakby coś się działo. - Odparł. To był jego sposób na powiedzenie "Kocham Cię, Siostra."

Weszłam do hallu jednymi z bocznych drzwi, od razu wtapiając się w tłum. Kilku mężczyzn posłało mi przychylne spojrzenia, kiedy mijałam ich wolnym krokiem kierując się ku balkonom. Wiedziałam, że błysk w ich oku nie jest spowodowany wyłącznie światłem odbijającym się od gigantycznego, kryształowego żyrandola wiszącego na środku sali.
Opera była najbardziej luksusowym klubem nocnym w Atlancie. Powstała w budynku dawnego teatru. Z początku, zwykły klub tętnił życiem studenckim. Przed kilku laty odrestaurowano go, zachowując w całości operowy klimat pełen przepychu i blichtru. To tu, na organizowanych co piątek prywatnych przyjęciach odbywały się najważniejsze rozmowy polityków, biznesmenów i wszystkich tych szemranych gości. Nie interesowała mnie ich filozofia życiowa, ani etyka ich zachowań. Nie słuchałam nawet, gdy opowiadali mi o ustawach, które lobbują, czy sędziach, których przekupują.
Całą noc myślałam tylko o zawartości ich portfeli. Zwłaszcza w chwilach, gdy pakowałam się z nimi do samochodu i jechałam do pięciogwiazdkowego hotelu, by podarować im najlepszą noc ich życia.
Myślałam o zawartości własnego, gdy wzywałam taksówkę i wracałam na zaplecze Opery, by doprowadzić się do porządku i upolować kolejnego desperata gotowego wydać na mnie całą pensję.

sobota, 26 lipca 2014

in a world so cold

Wsiedliśmy razem z Marceline do samochodu i ruszyliśmy w drogę. Zatrzymaliśmy się na parkingu przed kwiaciarnią i weszliśmy do środka.
- Wybierz jakieś kwiatki, kochanie - zwróciłem się do córki. Po chwili zastanowienia wskazała na białe róże. Kupiłem siedem, po czym wróciliśmy do samochodu. W tym samym momencie zaczął padać deszcz. Wysiadłem z pojazdu, żeby sprawdzić, czy mam w bagażniku parasol. Najwyraźniej trochę zmokniemy, pomyślałem, zauważając jego brak.

11.03.2017
Przechadzałem się nieco opustoszałym szpitalnym korytarzem. Byłem przekonany, że, ze względu na późną porę, nie pozwolą mi się zobaczyć z Valerie. Chciałem tylko porozmawiać z jej lekarzem. Mężczyzna w końcu wyszedł z sali.
- Przykro mi to mówić - zaczął, widząc mój pytający wzrok. - Nie jesteśmy w stanie nic zrobić. Gdyby zaczęła leczenie wcześniej...
Gdyby zaczęła leczenie wcześniej, Marceline nie leżałaby teraz w łóżeczku na oddziale neonatologicznym. Nie czekałaby, aż zabiorę ją do miejsca, które miało się stać jej domem. Jej córka po prostu by teraz nie istniała. Jej córka. Nasza córka. Nadal nie mogłem się przyzwyczaić do tej myśli. Nigdy nawet nie rozważałem możliwości posiadania dzieci. Los jednak zadecydował inaczej.
Tak, jak podejrzewałem, nie pozwolono mi się już z nią zobaczyć. Lekarz polecił mi przyjechać najwcześniej następnego dnia po ósmej, ale Valerie zmarła nad ranem.
Byłem zły, ale nie tylko na bezdusznie trzymającą się regulaminów służbę zdrowia. Przede wszystkim byłem zły na zimny, nielogiczny, chaotyczny świat. Świat, który pozwalał na to, aby dwudziestotrzyletnie dziewczyny umierały, zamiast podróżować i spełniać swoje marzenia. Świat, który pozwalał, aby córki i synowie byli pozbawieni swoich matek i ojców. Świat, w którym byliśmy tylko dziećmi przypadków i decyzji podjętych na długo przed naszymi narodzinami.


Opady deszczu nie ustawały. Wypiąłem Marceline z fotelika i wziąłem kwiaty. Zabrała mi je, zanim jeszcze zdążyliśmy przekroczyć bramę cmentarza.
- Tato, myślisz, że mama jeszcze kiedyś wróci? - spytała, gdy stanęliśmy przed grobem Valerie.
Poczułem napływające do oczu łzy.
- Nie, Słoneczko - odparłem. - Śmierć jest nieodwracalna. Ktoś, kto umarł, nie jest w stanie powrócić do życia - wyjaśniłem. - Niezależnie od tego, jak bardzo byśmy chcieli.
- Szkoda.
- Owszem, szkoda... - zamyśliłem się. - Połóż kwiaty i wracajmy do samochodu, zanim całkiem przemokniemy.

feminine forsit

Bawiły mnie ich prymitywne przebłyski osobowości rodem samców alfa spotykane praktycznie każdego dnia. Od dawna zbierałam się na odwagę, by zwrócić uwagę chociażby jednemu z nich. Wcześniej udawałam, że nie zwracam na to uwagi. Ile można. Po zsumowaniu czasu, w którym nagminnie pozwalali sobie na patrzenie nie w te oczy, w które powinni, wyszłaby niebagatelna suma - kilka … godzin

Kilka godzin wpatrywania się w cudzy biust. 

Nie byłam do końca pewna czy moje poirytowanie było powodem niewyspania czy też wrodzonej nerwicy. Bez słowa wyrwałam na korytarz, w celu poszukiwania najbliższej toalety. Nie mogłam publicznie obnosić się z przyjmowaniem leków na uspokojenie, a na pewno nie wśród ludzi, którzy rozróżniali praktycznie większość pigułek. Zamiast tabletek powinnam nosić przy sobie bieliznę. Westchnęłam zakładając bawełniany sweter. 

Gdy wróciłam, Leo zlustrował mnie zaniepokojonym spojrzeniem.
 - Wszystko w porządku? 
Otworzyłam buzię w celu pochłonięcia czasu potrzebnego na dobór odpowiednich słów. 
- Yyyyy… tak… to znaczy nie do końca, ale … pogadamy później? 
- Czemu później, jak możemy teraz? - uniósł brwi w kierunku jednego z najstarszych profesorów, wykładających na naszym wydziale. Staruszek nie do końca wywiązywał się ze swoich obowiązków, a już na pewno nie zdawał sobie sprawy, że jego wątły głos nie docierał do ostatnich miejsc, które zajmowaliśmy oczywiście my. 
- Okey... - zaczerpnęłam powietrza, starając się mówić dostatecznie głośno i odpowiednio cicho, żeby nikt inny nie mógł nas usłyszeć - Patrzysz... w mój... dekolt. 
- Wybacz. Jestem facetem… - marne usprawiedliwienie - Nie nosisz stanika. 
Zrobiłam oburzoną minę. Cóż za spostrzegawczość.
- Nie zmienia to faktu, że patrzysz w mój biust! 
W sali zrobiło się małe poruszenie, uświadomiłam sobie, że powiedziałam to zbyt głośno. Brodaty Cooleman parsknął śmiechem, a Leo zalał się rumieńcem. Wbiłam wzrok w ziemię, licząc do dziesięciu. 1,2,3... Najchętniej wybiegłabym z sali, ale nie mamy po dziesięć lat. 4,5,6...
- Grace Archer? Czy chciałaby Pani coś dodać? 
Zamarłam w bezruchu, mrużąc oczy i kierując wzrok w niewielką, białą tablicę, na której zapisywał ważniejsze terminy.
- Właściwie to tak… Na tablicy jest... błąd. Powinno być... Ligamenta Suspensoria Mammae, więzadła wieszadłowe sutka, nie 'ligamente suspensoria memmae'. 
Starzec poprawił okulary doszukując się wspomnianego błędu. O ironio, pomyślałam. 
- Spróbuj sam ponosić, to zrozumiesz, czemu zrezygnowałam. - szepnęłam Leo. 
- Są… całkiem ładne. Nie boisz się, że... obwisną? Grawitacja eee... robi swoje.
Uśmiechnęłam się pod nosem, traktując to jako komplement. 
- Nie powinieneś się tak o to martwic. 


Takim oto sposobem stałam się obiektem pożądania połowy mężczyzn z mojej grupy. Przez resztę zajęć cierpliwie znosząc domorosłe docinki ze strony Cooleman’a, który, co ciekawe jest najstarszy z grupy, dwuznaczne propozycje i głupawe uśmieszki. Niby tak ambitny kierunek, a wypełniony stadem napalonych szympansów. Pomijając mnie oczywiście. Mimo wszystko lubiłam tam przebywać. Atmosfera, choć nie wiadomo jak spaczona i pozbawiona wszelkich zasad moralnych, co... jak na przyszłych lekarzy było dość niepokojące, była znacznie sympatyczniejsza niż ta, którą miałam w domu. Zmartwiona spojrzałam za okno i na zegarek. Zostało niecałe dziesięć minut do końca zajęć. Skopiowałam potrzebne materiały i wydrukowałam ostatnie dziesięć kartek. W bibliotece Emory każdy miał przydzieloną ilość na miesiąc. Był to swego rodzaju system oszczędności, bo mimo iż uczelnia posiadała miano prywatnej, opłaty ratalne nie wystarczały na pokrycie potrzeb wszystkich studentów. Nie przeszkadzało mi to tak bardzo jak pogoda za oknem. Od ponad dwóch tygodni nie widziałam słońca. 


piątek, 25 lipca 2014

Hope there's someone

4 LATA WCZEŚNIEJ

- Podsumowując nasz krótki spacer po galerii, Salvador Dali dla wielbicieli był geniuszem, dla przeciwników błaznem, chodzącą autoreklamą i szaleńcem, który za pieniądze udawał szalonego surrealistę. Owszem, można zastosować wobec niego każdy z tych epitetów, ale wystarczy spojrzeć na jego dzieła, których walorów artystycznych w żaden sposób podważyć się nie da, które tworzone w prawie wszystkich możliwych stylach z doskonałą precyzją i dbałością o szczegóły, przeszły do historii. Jedno jest pewne – zarówno przed nim, jak i po nim nie było równie fascynującego artysty. Dali chyba najlepiej podsumowuje się sam: „Niezbyt dbam o to, czy uchodzę za malarza, człowieka telewizji czy pisarza. Ważne, żeby była legenda Dalego, nawet jeśli jej nie rozumieją i nawet jeśli jest całkowicie fałszywa”. I tymi słowami pozwolę sobie zakończyć nasze wspólne zwiedzanie. Bardzo dziękuję za uwagę i życzę państwu miłego pobytu w Paryżu.

Wreszcie, odetchnęłam w myślach, zdejmij ze mnie ten wzrok. To wcale nie jest atrakcyjne...

Kogo ja oszukiwałam. W odległości zaledwie kilku metrów ode mnie stał całkiem przystojny mężczyzna. W dobrze skrojonym kobaltowym garniturze, z idealną fryzurą i półuśmiechem na twarzy wpatrywał się we mnie wzrokiem, który nawet gdybym starała się być jak najbardziej powściągliwa i obiektywna, musiałabym określić jako co najmniej niepokojąco intensywny. Przygładziłam spódnicę i odpowiedziałam na jego spojrzenie.

Podejdziesz w końcu czy nie, przemknęło mi przez myśl. Nie bądź idiotką. Oprowadzasz ludzi po wystawie, nic dziwnego, że się na ciebie gapią, moja druga myśl była zdecydowanie bardziej racjonalna. I zadziwiająco rozczarowująca. Zaraz sobie pójdzie.

I rzeczywiście. Uśmiechnął się do mnie szeroko i ruszył do wyjścia razem z grupką ludzi, którzy mu towarzyszyli. Wszyscy byli pod krawatem, nikt z nich też nie mówił po francusku. Wyglądało mi to na wyjście służbowe. Zresztą nieważne.

Spojrzałam na zegarek. Moja zmiana kończyła się za 15 minut. Rozejrzałam się po wystawie. Mogłam spokojnie zacząć się zbierać, gdyż nie było zbyt dużego ruchu. Przyczyną była zapewne fatalna pogoda. Od przeszło tygodnia padał deszcz. Każdego poranka wyglądałam przez okno z nadzieją, że dziś w końcu ujrzę bezchmurne niebo, o widoku słońca już nie wspominając. Poszłam do szatni i szybko przebrałam się w normalne ciuchy. Służbowe ubranie i plakietkę wcisnęłam do szafki, po czym wsunęłam na stopy kolorowe kalosze. Audrey prawie umarła ze śmiechu, kiedy pierwszy raz przyszłam w nich do pracy. Jeszcze tego samego dnia, gdy wracałyśmy z pracy do domu, a jej noga po raz kolejny zanurzała się po kostkę w kałuży, zdecydowała, że moje buty mimo wszystko nie są tak zabawne jak jej się na początku wydawało i postanowiła na poważnie przemyśleć ich zakup.
- No kurczę, ale kalosze nie będą pasowały do mojego subtelnego, dziewczęcego stylu – zawodziła, przemykając między kałużami, próbując dotrzeć do domu z możliwie jak najmniej przemoczonymi butami.

W łazience zmyłam resztki makijażu, który i tak po całym dniu wołał o pomstę do nieba. Zapomniałam dziś zabrać ze sobą parasola, więc większość podkładu i tuszu spłynęła mi z twarzy już w drodze do pracy. Kiedy wsiadałam do autobusu, kilkuletnia dziewczynka krzyknęła na mój widok. Spojrzałam na swoje odbicie w lustrze ponad zlewem. Wow, wyglądam jak zombie, może dlatego tak się na mnie gapił. 



Zarzuciłam torbę na ramię i wróciłam do galerii, żeby sprawdzić czy Audrey też już się zbiera. Skończyła oprowadzać swoją grupę i próbowała właśnie uwolnić swoją nogę z objęć kilkuletniego chłopca. Rzuciła mi zbolałe spojrzenie.
- Ja już zmykam. Będziesz jutro? – zapytałam.
- Zaczekaj na mnie, muszę się przebrać. – Chłopiec wciąż nie chciał jej puścić. – Tom, bo się na ciebie obrażę. Szybko, mama cię woła.
Zręcznie wyrwała się z uścisku zdezorientowanego dzieciaka i pomknęła do szatni.

Wbiłam spojrzenie w jeden z wczesnych szkiców Dalego, zerkając od czasu do czasu na zegarek. Miałam nadzieję, że Aud się pośpieszy i uda mi się złapać najbliższy autobus.
- Malarz to nie ten, kto jest natchniony, lecz ten, kto jest w stanie natchnąć innych – usłyszałam za swoimi plecami.
- Słucham? – Odwróciłam się na pięcie i ku mojemu zaskoczeniu zobaczyłam przed sobą… jego. Musiałam zrobić okropnie głupią minę, bo wyglądał na rozbawionego. Marynarkę i włosy miał mokre. Jego fryzura nie była już tak nienaganna jak wcześniej, deszcz zrobił swoje. O dziwo ze zmierzwionymi włosami wyglądał nawet lepiej… Ale co to za pretensjonalna gadka.
- To jedna ze złotych myśli Dalego, ale nie moja ulubiona.
Przecież wiem, pomyślałam, przewracając oczami. Ponownie się uśmiechnął, tym razem szerzej.
- Jestem tu już któryś raz, ale u żadnego z przewodników nie zauważyłem nigdy takiej pasji i znajomości tematu jak u ciebie - stwierdził.
- Eee dzięki – mruknęłam. Gdzie jest ta cholerna Audrey? Rozejrzałam się po pomieszczeniu. Witała właśnie kolejną grupę. Spojrzała na mnie i bezgłośnie wyszeptała: „Sorki, nie mogłam odmówić”. Byłam na nią zła. I zła na siebie, że wcześniej chciałam, żeby do mnie podszedł. Ruszyłam w stronę drzwi.
- Mam na imię Robert. – Wyciągnął do mnie dłoń.
- Sophie. – Uścisnęłam ją. Wyszliśmy na zewnątrz. Oczywiście musiało lać jak z cebra.
- Ja idę tędy – powiedziałam.
- Nie mogę pozwolić kobiecie bez parasola iść gdziekolwiek w taką pogodę. – Roześmiał się. – Podwiozę cię do domu.
- Nie, dzięki – odparłam odrobinę zbyt szybko.
- Nalegam.

Rozsądnie byłoby ponownie odmówić i wrócić do domu autobusem. Rozsądnie byłoby nie zapraszać go na górę. Równie rozsądnie byłoby obudzić się  następnego dnia z kotem na poduszce, a nie z praktycznie obcym facetem obok.

- Jaki jest twój ulubiony? – zapytałam, kiedy się obudził.
- Co? – Zdezorientowany zamrugał parę razy.
- Cytat. Powiedziałeś, że tamten nie jest twoim ulubionym. Wczoraj w galerii. – Musiałam brzmieć bardzo głupio, ale naprawdę chciałam się dowiedzieć. Roześmiał się i pocałował mnie w czoło.
- Piękno jest tylko sumą świadomości naszych zboczeń.


thank you, god

27 października, rok 2021


Pod daszkiem niewielkiej, katolickiej kaplicy rozpiął się czarny parasol, wycelowany szpicem ku deszczowemu niebu i niemalże równocześnie dało się słyszeć skrzypnięcie ciężkich, drewnianych drzwi. Na ustach Leo milkły właśnie ostatnie słowa modlitwy i pojawiło się westchnienie na myśl, że za chwilę zmoczy w kałuży swoje zamszowe buty, i tak już dość mocno poplamione. 

Przybiegł tu jak co wieczór, pragnąć podziękować za miniony dzień i podumać przez chwilę. Tego dnia był jednak wyprowadzony z równowagi. Na przemian oburzał się i wzruszał podarowaną Ameryce możliwością oczyszczenia z pierwotnej agresji.

W jego wnętrzu kłębiło się wiele uczuć. Była to dziwna, a na pewno niepokojąca mieszkanka ekscytacji, oraz sprzecznych odczuć. Wysilał umysł bardziej, niż zazwyczaj przy nauce. Nie był jeszcze pewien, czy powinien dziękować swemu Bogu za czystkę i przyłączyć się, czy raczej ukryć się w noc wiosennego przesilenia gdzieś, gdzie nikt go nie znajdzie.



Wcześniej, na porannych zajęciach w prosektorium, Leo przysypiał po zarwanej nocy, spędzonej nad grubym tomem atlasu anatomii człowieka. Zmęczenie było na tyle silne, że nie był w stanie wykrzesać z siebie ani odrobiny fascynacji, z jaką kiedyś myślał o prosektorium na studiach medycznych. Jego partnerka najwyraźniej też nie miała najlepszego dnia. Panna Archer od początku zajęć wydawała się być niewyspana i dziwnie blada, a przy tym z niepokojem spoglądała w kierunku chłodni.

Kiedy podeszła do nich bliżej, poczuł nagły przypływ ekscytacji. Całą zarwana noc jakby nigdy się nie wydarzyła, czuł się jak po kubku zielonej herbaty w noc przed egzaminem. W końcu miało nastąpić to, o czym marzył już od dłuższego czasu. Grace podano ciało młodego mężczyzny. Została szczegółowo przepytana z anatomii i pozwolono jej odejść. Leo usłyszał jej ciche westchnięcie wyrażające ulgę, ale nawet się nie zaśmiał. Pacjenta Grace transportowano już na ich niewielki stół prosektoryjny. Stanęli przy im oboje, czekając, aż pozostałym grupom zostaną przydzielone zwłoki.

- Nie wyobrażam sobie wiosny - szepnęła cicho blada dziewczyna.
Leo o beztroskim wyrazie twarzy uniósł pytająco brwi. Potem wzrok zsunął mu się nieco poniżej twarzy dziewczyny, na jej piersi ukryte pod delikatną bluzką i białym fartuchem. Nieświadomie przechylił głowę. Wyglądały dziwnie, jakby nie nosiła stanika.
- Nie udawaj, że nie oglądasz wiadomości, bo się uczysz.
Opamiętał się.
- Czego się obawiasz?
- Wczoraj podano do wiadomości informację, - zaczęła nieco poirytowana zachowaniem rozmówcy - że pierwsza czystka ma się odbyć w marcu.
Leo przyjął te słowa z lekko otwartymi ustami. Jego twarz przybrała niewinny wyraz, mięśnie rozluźniły się. Zastanawiał się przez dobrą chwilę, po której w jego oczach pojawił się dziwny błysk.

Wymruczał coś niewyraźnie i nie odzywał się już do końca zajęć. Wewnątrz kłębiło się mu wiele myśli. Przykazania Boże tkwiły w nim bardzo głęboko i stanowiły fundament dla jego zachowania w życiu codziennym. Na nich budował swoją osobowość i według nich dążył do doskonałości duchowej.

Stał jednak przy stole prosektoryjnym, przy martwym ciele młodego mężczyzny ze skalpelem w ręku i miał do wykonania pierwsze praktyczne zadanie. Po raz pierwszy w życiu mógł dać upust swojej fascynacji ludzkim ciałem, mógł bezkarnie rozciąć ludzką skórę i przyglądać się zimnym wnętrznościom.



Czarny parasol rozpiął się, drzwi zaskrzypiały. Młody, zamyślony mężczyzna o łagodnej powierzchowności omijał kałuże powstałe na nierównym bruku. Deszcz tętnił o materiał nad jego głową, pełną walczących ze sobą myśli. Noc spędził nad atlasem anatomii, wytężając swój umysł bardziej niż zazwyczaj, starając wchłonąć każdą wydrukowaną literkę. Tak też spędzał dnie i noce przez kolejne miesiące, aż do marca roku 2024.

Nevermind

Półmrok rozpraszało światło płynące z ekranu komputera i licznych, różnokolorowych diod. W powietrzu unosił się zapach marihuany, energetyka i nieco zwietrzała woń pizzy z salami. Pokój pełnił rolę sypialni, jadalni i gabinetu, przypominał natomiast zwykłą graciarnię. Byłem już przyzwyczajony do tego stanu. Poza tym, nie miałem ostatnio czasu na sprzątanie swojej kawalerki.
Większość dnia spędzałem w pracy, nocami zaś zajmowały mnie poboczne projekty. Social media nigdy nie śpią, więc i ja nie mogłem sobie zbyt często pozwalać na wypoczynek. Albo życie osobiste. Właśnie dlatego zaskoczył mnie telefon od brata.
Tradycyjnie rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Byłem wdzięczny, gdy w końcu przerwał te krępujące podchody.
- Wybierasz się do rodziców na Noc Oczyszczenia? - Zdawałoby się, że pytanie było stricte retoryczne. Nie miałem przecież na ten temat nic do powiedzenia, gdzie indziej bym się ukrył? - Pomyślałem, że mógłbym wpaść po ciebie po drodze - Zaproponował William.
- Spoko. Wpadnij po mnie przed piątą, chciałbym sprawdzić system antywłamaniowy. - Mówiłem spokojnie.
- Sądzisz, że sprawdzisz go lepiej od ojca? - Ironizował.
Mój ojciec był jednym z pierwszych, którzy wzbogacili się na Nocy Oczyszczenia. Skomputeryzowane systemy antywłamaniowe, jakie opracował pozwoliły mu na wybudowanie niezłego i najbezpieczniejszego domu w okolicy.
- Ostrożności nigdy za wiele. - Rzuciłem. - To jak?
- W porządku, będę wcześniej.
- Tylko bez imprezy-niespodzianki. Po zeszłorocznym niewypale nie mam ochoty na powtórkę. - Ostrzegłem, nim się rozłączyłem.
Miałem niesamowite szczęście obchodzenia urodzin w pierwszy dzień wiosny, który nasi najwspanialsi nowi Ojcowie Założyciele postanowili przerobić na krwawą rzeźnię. Skutecznie odebrali mi tym nastrój do świętowania.


never good enough

6.05.2022

-Na stoliku zostawiłam Ci pocztę. Masz tam rachunki za telefon, internet i jakiś świstek z Emory. 
Emory. Uniwersytet Emory. Drżącymi rękoma podniosłam kopertę. Błagam, błagam. Powtarzałam w myślach, podważając kopertę nożykiem, który położyła obok. Przecież nie napisaliby, gdyby mnie nie przyjęli... Uśmiech cisnął mi się na usta, zanim doczytałam wiadomość do końca. Zerknęłam na mamę. Nawet gdybym jej powiedziała, nie dotarłoby to do niej. Nie docierało do niej nic, prócz prostych komunikatów odkąd ukończyłam siedem lat. Mimo regularnych wizyt u psychiatry i kilku tygodniowego pobytu w Piedmont Hospital nie udało się z nią nawiązać kontaktu. Żyła we własnym świecie, może to i lepiej dla niej... Przeniosłam wzrok na babcię, której wyraz twarzy wcale mnie nie zaskoczył. To zabawne, ale wiedziałam co zaraz powie. 
- Powinnaś pojsc - nie dokończyła -... i podziękować. 
Jej rozkazujący ton głosu nieco mnie rozbawił. Rozbawiał mnie odkąd pamiętam. 
- Dziękować mogę tylko i wyłącznie sobie. 
- Jak śmiesz… - rzuciła szmatką do polerowania szkła i zniknęła w drugim pokoju. Wzruszyłam ramionami. Poszła się modlic. Traktowała mnie jak antychrysta od momentu, w którym uznałam, że nie chcę należeć do wspólnoty metodystów. Do żadnej wspólnoty. Modliła się za mnie, żebym koniec końców zeszła na właściwą drogę i za matkę, żeby znów była taka jak dawniej. Jak dawniej. Z perspektywy czasu trudno mi było sobie przypomnieć jaka właściwie była dawniej. Promienie słońca delikatnie padały na jej alabastrową twarz pozbawioną zmarszczek. Wpatrywała się w pustą przestrzeń przed siebie. Czułam się za nią odpowiedzialna. Studia, specjalizacja z zakresu psychiatrii - to wszystko było po części dla niej. O ile nie tylko i wyłącznie dla niej. Moje życie już dawno zeszło na drugi plan. 


27.10.2022

Schodziliśmy w dół krętymi schodami. Z każdym krokiem robiło mi się coraz słabiej. No już, uspokój się, to Twoja chwila prawdy. Nicholson idący tuż obok mnie miał kamienny wyraz twarzy. Zdezorientowana postanowiłam wziąć z niego przykład. 

Jeśli sprawiasz wrażenie słabej, momentalnie taka się stajesz. 

Zacisnęłam zęby. Prowadzący po pewnym czasie przestał rzucać ukradkiem spojrzenia w moją stronę. Byłam przekonana, że kilka minut wcześniej sprawdzał czy nie zemdleję. - Kobiety w prosektorium to rzadkość. - mruknął pod nosem. Mój partner, Leoś, parsknął. Czułam wewnętrzną złość, co prawda nie tak silną, by potocznie powiedzieć, że miałam ochotę go zabić - tutaj trzeba uważać na takie myśli - ale tak, czułam złość. Patolog zaczął przytaczać nam jakieś podręcznikowe regułki. Wyłączyłam się kompletnie, ze świadomością, że kilka tygodni wcześniej przestudiowałam całą anatomię Gray’sa. Myśl o dotykaniu martwego ciała mnie odrzucała. Zamknęłam oczy, próbując wyobrazić sobie coś przyjemniejszego. Byłoby łatwiej, gdyby nie ten zapach. Otworzyłam usta w celu zaczerpnięcia powietrza. 
- Panno Archer, czy byłaby Pani na tyle łaskawa, by chociaż udawać, że to co mówię jest interesujące? Otworzyłam oczy, uświadamiając sobie momentalnie, że musiałam dziwnie wyglądać z zamkniętymi oczami i otwartą buzią. 
- Przepraszam Panie Eben. - wybąkałam. 
- Myślę, że to ożywi waszą dwójkę. - wysunął z kostnicy metalowe łóżko, na którym leżał czarny pokrowiec. - No? Kto pierwszy? Nie wyrywajcie się tak. Grace, podejdź.

czwartek, 24 lipca 2014

. . .

- Na tym dziś kończymy - powiedziałem i zmazałem tablicę. - Nie zapomnijcie o pracy domowej.
Odwróciłem się w stronę biurka i zacząłem zbierać swoje rzeczy. Uczniowie żwawo wychodzili z sali, ciesząc się z tego, że wypuściłem ich dziesięć minut przed końcem lekcji.
- Panie Green, mam pytanie. - Przy biurku stanęła jedna z uczennic. - Mam problem z tym zadaniem - powiedziała, wskazując na jeden z przykładów, które dzisiaj rozwiązywaliśmy.
- Dlaczego się nie zgłosiłaś, jak pytałem, czy ktoś nie rozumie? - spytałem, po czym spojrzałem na zegarek. Powinienem być już w drodze do domu.
- Wziąłby pan mnie do tablicy, a mnie to stresuje.
- Chętnie bym ci to teraz wytłumaczył, ale bardzo się spieszę - odparłem. Dziewczyna wyraźnie posmutniała. Poczułem się trochę winny. Pamiętaj, że rodzina jest ważniejsza niż praca, powiedziałem sobie w myślach. - Zrobimy tak: napisz do mnie maila, wyjaśnij, z czym masz problem w tym zadaniu. Pod wieczór postaram się znaleźć chwilę i ci to wytłumaczyć.
- Dziękuję - dziewczyna uśmiechnęła się i wyszła z sali.

Udało mi się nie spóźnić do domu. Opiekunka, która odbierała moją córkę ze szkoły i siedziała z nią do mojego powrotu z pracy, spojrzała na mnie, nie ukrywając zaskoczenia. Zazwyczaj przychodziłem nieco później niż zapowiadałem. Najczęściej nie potrafiłem odmawiać uczniom, którzy prosili mnie wyjaśnienie jakiegoś zadania, albo chcieli dowiedzieć się czegoś więcej o temacie poruszanym akurat na lekcji.
Postawiłem swoją aktówkę na podłodze, obok wieszaka i poszedłem do pokoju córki.
- Cześć, Słoneczko - przywitałem się. - Jak było w szkole?
Marceline podbiegła i przytuliła się do mnie.
- Bardzo fajnie - odrzekła i zaczęła entuzjastycznie opowiadać o swoim dniu. Słuchałem jej uważnie, uśmiechając się. Gdy siedem lat temu pojawiła się nagle w moim życiu, nie spodziewałem się, że stanie się dla mnie najważniejszą osobą na świecie.
- Chodźmy zrobić obiad - powiedziałem, gdy skończyła opowiadać. - Pomożesz mi, ok?
- Dobrze - zgodziła się i zbiegła na dół.

Po obiedzie poprosiłem Marceline, aby przez chwilę pobawiła się sama. Ja sięgnąłem po telefon i zadzwoniłem do brata.
- Wybierasz się do rodziców na Noc Oczyszczenia? - spytałem po chwili rozmowy. Po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza. - Pomyślałem, że mógłbym wpaść po ciebie po drodze - dodałem.

Szablon wykonała Sasame Ka dla Zaczarowane Szablony